poniedziałek, 30 grudnia 2013

Trombocytopenia, czyli weekend w IO i siedem nowych dziur

Moje płytki pospadały sobie w najlepsze na łeb na szyję (10 tys. przy normie 140-400) i po piątkowej morfologii oraz telefonie do N. zostałam natychmiast wezwana na oddział. "Pani D. taki poziom płytek absolutnie nie może być, to jest o wiele za mało!!! Ja jestem na urlopie, ale proszę się zgłosić do dr Raczek (swoją drogą świetne nazwisko - dopasowane do zawodu ;) Proszę natychmiast jechać do szpitala, zarejestrować się i przyjąć na oddział!"
T. zwolnił się z pracy i koło 10.00 już po mnie był. Zastał mnie zaryczaną nad praniem i marudzącą - "Ja nie chcę tam jechać! Durne płytki!!! Na weekend... Nie chcę! Nie chcę! Ja nigdzie nie jadę!" Byłam wściekła na nie, na nią, na siebie i na soki, których picie jak widać nie przyniosło tym razem rezultatów :(( Poza tym byłam umówiona z koleżanką na ten dzień, moja siostra miała przyjechać na cały weekend, i z kolejną dawno nie widzianą koleżanką na poniedziałek. A N. przez telefon zapytana przeze mnie kiedy wyjdę powiedziała, że pewnie nie wcześniej niż poniedziałek, wtorek...

Dotarliśmy koło 13.00. Zarejestrowałam się, wszystko po kolei jak kazała N. Dr Raczek już czekała i nawet dzwoniła do mnie jak byliśmy w windzie, ale myślę sobie - nie znam numeru, nie mam czasu odbierać nieznanych. Potem zadzwoniła też do T., bo on jest wymieniony u nich w bazie jako drugi kontakt i okazało się, że szybko, szybko, bo już czekają na mnie i och, i ach... 
Dostałam salę 15A - cała pusta :DD Hmmm.. "cała" - aż dwuosobowa, w każdym razie pusta, na B też nikogo. Takie sale to ja ajlajket! W części B stał telewizor i T. mi go wspaniałomyślnie przeniósł do mojej sali. Zawsze coś mi tam gadało mimo, że wzięłam oczywiście książkę. W domu nie oglądam TV w ogóle poza 1z10 i filmami na DVD.

Pierwszego dnia, czyli właśnie w piątek zrobili mi transfuzję - 280ml ślunskiej krewki 0 Rh "+", która przyjechoła karytkom z Katowic koło 17.00. Wychlołom i tera byda godać a nie mówić ;) Potem niemal od razu podali mi samą masę płytkową, której się przestraszyłam, bo siostrzyczka wniosła ją, dumnie nią machając a ta wyglądała jak pełny cewnik moczu osoby, która ostatnio bardzo niewiele piła. Dosłownie! Myślę sobie "Cholera, rozumiem - cewnik chce mi założyć, ale dlaczego do połowy pełny?"
A to po prostu masa płytkowa jest żółta (i na 311ml takowej potrzeba jest aż trzech dawców...)

W sobotę rano zrobili mi znowu morfo. Płytki drgnęły, ale niewiele. Zarządzenie - masa płytkowa po raz drugi. Dostałam koło 14.00. Odwiedzili mnie rodzice z przepysznym obiadkiem, który sobie zażyczyłam w postaci klusek śląskich z sosikiem i zawijańców (tudzież owijanek/ zrazów - co obszar, to inne nazewnictwo). Rodziców wygoniłam dość wcześnie, ale już i tak było ciemno a zależało mi, żeby nie jechali po ciemku. 

W niedzielę morfologia wykazała, że już płytki skoczyły do około 50 tysięcy i nie musiałam mieć wtłaczanej zawartości "cewnika". Tym samym rozpoczęłam modlitwy od kolejny wzrost ilości masy płytkowej w moim organizmie po to, żeby nie trzymali mnie do Sylwestra. Na szczęście moje modlitwy zostały wysłuchane i dzisiaj po wynikach kolejnej morfologii, N., która była już po urlopie powiedziała, że wychodzę!!! Szczęściu memu nie było końca chociaż płytki już nie wzrosły i są nadal na poziomie 50 tys.
Zaopatrzona w wypis i recepty m.in. dodatkowo na żelazo, kwas foliowy i witaminę B6 podreptałam za rodzicami do samochodu i już przed 15.00 byliśmy w domciu!!!

Teraz jadę z T. 13.I na rezonans na 14.40 i potem 17.I do przyjęcia na kolejny cykl - przedostatni, czyli piąty. Chociaż jeśli po MR cudownym sposobem okaże się, że już cała pozostałość po guzie mi się zwapniła, to może będzie po chemii (Yeah, right!), bo N.mówiła, że cykli jest od 4 do 6. A ja jestem po 4 więc może jeśli chemia tak dobrze działa i zgładziła wszystkie komórki te "bleh", to kto wie?! No nikt tego właśnie nie wie i ja też nie zamierzam się nastawiać. Nastawiam się na 6 cykli i już, najwyżej miło się rozczaruję :p


Po drodze były Święta, które w tym roku również były wprost cudowne! Było nas 10, były życzenia, trochę łezek, pyszne jedzonko, prezenty i przemiła atmosfera. Wszystko odbyło się w naszym nowym, jeszcze ciepłym i pachnącym świeżością domu. 

Mam nadzieję, że Wasze Święta też były udane, a póki co, bo raczej jutro już niczego nie będę pisać - życzę Wam fantastycznej zabawy sylwestrowej i udanego Nowego Roku! Liczę na to, że mój będzie ciut lepszy niż miniony, chociaż przecież zawsze mogło być gorzej...

czwartek, 19 grudnia 2013

Wesołego wszystkiego i tym podobne!

Dla Was wszystkich, którzy tu wchodzicie. Z uwagi na problemy z internetem i to, że za sekundę Święta i Nowy Rok - nie będzie mnie, ale wchodzę tu dzisiaj, żeby życzyć Wam: (...nie zdziwi Was pewnie, że na pierwszym miejscu:)

zdrowia
radości z życia, bo macie je tylko jedno
miłości i zrozumienia od Waszych najbliższych
spełnienia marzeń (ale nie wszystkich, żeby coś jeszcze zostało na ciąg dalszy)
wszystkiego, wszystkiego, co najlepsze i sprawia Wam radość i daje szczęście!!!

Pozdrawiam!


DN na luzie o guzie

środa, 11 grudnia 2013

Rok temu

...o tej porze bolała mnie głowa do tego stopnia, że rano "dzisiaj", "jutro" i "po jutrze" miałam aż mdłości z wymiotami. Pierwsza myśl T. "jesteś w ciąży". Moja nie, bo człowiek musiałby być w moim przypadku wtedy akurat wiatropylny, więc to wykluczyłam. O innych opcjach co prawda nie myślałam. Może poza niskim ciśnieniem itp. Jak się okazało "po jutrze", po TK odzywał się obrzęk spowodowany rozpychającym się mózgiem w mojej czaszce, który to miał coraz mniej miejsca dla siebie z powodu obecności guza. Ile dokładnie miał, nie wiem do dzisiaj, ale może się jakoś dowiem kiedyś. Jakiś czas temu jak pytałam taty ile miał, (bo on jako jedyna osoba podchodzi do tego w miarę normalnie - jak sobie żartuję i mówię np. po wizycie u Tarasa, że "jeszcze trochę mi zostało" itp. to się nie oburza "jak możesz tak mówić..." tylko się uśmiecha i śmiejemy się razem z moich czarnych żartów), to powiedział, że miał około 6,5 cm na 7,5 na ileś jeszcze...
T. już powoli też się przyzwyczaja do specyfiki niektórych moich wypowiedzi na temat guza i tej całej sytuacji, która trwa już rok. Najwyższy czas :P Nie lubię jak ktoś z oburzeniem reaguje na moje żarty na temat guza, operacji, radio albo chemioterapii i wszystkiego, co z tym związane. Albo jak mnie ciągle ktoś pyta "jak się czujesz?" NOR-MA-LNIE. Jak każdy normalny człowiek, albo i lepiej niż niejeden, bo bez dolegliwości. Żadnych. Ja wiem, że to z troski i dziwne jest dla niemal każdego, że człowiek może przechodzić terapię związaną z rakiem w taki sposób jak np. ja. Bo ja dolegliwości czy skutków ubocznych nie mam wcale. Tylko się cieszyć. I ja się cieszę bardzo. Tylko proszę mnie już nie pytać. 

Od paru dni tak sobie myślę jak ten czas bardzo szybko zleciał. Cały ten rok był wprost niesamowity! Najpierw chyba z racji dawki sterydów, które przyjmowałam, byłam cała podekscytowana tym wszystkim; operacja, radioterapia, potem chemia i już minął rok odkąd usłyszałam "Proszę aby panie usiadły. No niestety nie mam dla pani dobrych wiadomości. Nasze badanie wykazało pewną zmianę w mózgu, jest to prawdopodobnie guz." Pamiętam wyraz twarzy mamy a potem taty jak wyszłyśmy z gabinetu lekarki, która akurat wtedy miała dyżur i w końcu raczyła nas przyjąć po 3h oczekiwania w Izbie Przyjęć od ok. 19.00 i smsa do T., że "mam jakiegoś guza muszę zostać". Tak teraz myślę "Co to w ogóle jest za tekst?!" Czy takie wiadomości przekazuje się w taki sposób? I to smsem? Możliwe, że wtedy jednak mnie "siekło" i nie dałabym rady mu tego przekazać w rozmowie telefonicznej. Oddzwonił i zapytał tylko "Co ty mi tu piszesz?" a ja: "No normalnie, mam guza, bo mi robili TK. Przywieź mi proszę jakieś rzeczy, bo muszę tu już zostać." (tekst "no normalnie" też jest po prostu the best - tak, ludzie dowiadują się o takich nowinach codziennie i to jest bardzo normalne.)

Cd. w roczniczkę, czyli 13.XII. UUhhhhu - piątek trzynastego... :P :D

DN na luzie o guzie

środa, 4 grudnia 2013

To, co zwykle, czyli w sumie niewiele poza...

Ostatnio moje myśli krążyły wokół zupełnie innych rzeczy niż jakieś tam guzy czy inne pierdoły. To znaczy o guzie jakoś nigdy nie zdarzało mi się specjalnie rozmyślać, bo nie ma i nie było o czym. Teraz żyłam przez cały czas zbliżającą się przeprowadzką, która w końcu doszła do skutku.
I tak, od soboty, nie bez przeszkód jesteśmy mieszkańcami naszego cudownego domu, do którego wprowadziliśmy się po półtora roku od początku budowy. Do wykończenia została cała góra chociaż wystarczy już tylko położyć podłogę, która jest już kupiona i tylko czeka, obsadzić drzwi (one już też grzecznie stoją w garażu), założyć kontakty, wykończyć łazienkę i pomalować ściany. Czyli sama kosmetyka. Dół cały gotowy, ciepły, świeży i pachnący. Pachnący na przykład ciastem czekoladowym, które dzisiaj rano upiekłam. Było to moje pierwsze ciasto w życiu! Wyszło bardzo, ale to bardzo dobre, tak nieskromnie mówiąc. Kuchara ze mnie przednia! Bawię się tym i cieszy mnie cała ta krzątanina kuchenna. Tak samo "latanie ze ścierą" i odkurzaczem! Proszę, jak się ludzie zmieniają... Jeszcze trochę i stanę się Perfekcyjną Panią Domu... ;D Jej figurę też mogłabym mieć, nie ma co... Ale do tego, to jeszcze trochę.

Ze szkoły zrezygnowałam. Zajęcia jednak mi nie odpowiadały, straszne  nudy, więc stwierdziłam, że szkoda mi marnować co drugi weekend w tym celu. Wolę je spędzać z T. I to, że się lubi kosmetyki, wizaż itp. nie znaczy, że zaraz trzeba to robić za pieniądze ludziom i skończyć w tym celu szkołę, nawet tą darmową. 

Wracając do tematyki bloga - jestem w trakcie drugiego tygodnia łykania Prokarbazyny. 9.XII wizyta u Tarasa - znowu na bank da mi plastry. Nie wiem po co mam do niego iść, i tak się nie stosuję do tego, co mi mówi, bo zdarza mi się pić kawę, myję zęby pastą miętową, żuję gumy miętowe i mimo, że ostatnio nie pozwolił mi się myć płynem do higieny intymnej i kazał kupić mydło Bambino (owszem kupiłam..), to nie posłuchałam go i robię, jak robiłam :P Bez pierdół.

Od 10.XII wypadnie mi tydzień przerwy po Prokarbazynie i 17.XII jadę na kolejny strzał z Winkrystyny - oczywiście krew na czczo, bla, bla, bla, czekanie na chemię, wenflon, trwający 30 sekund zastrzyk, czekanie na wypis, półtoragodzinna podróż do domu. Kolejny raz, czyli początek piątej serii za jakieś 3,4 tygodnie od 17 grudnia. Najprawdopodobniej za 3 najwcześniej albo już po nowym roku. I опять tak w kółko: 6 cykl tak samo jak piąty - nocka w IO - Mannitol i Lomustyna, po tygodniu zastrzyk z Winkrystyny i Prokarbazyna do domu na dwa tygodnie, tydzień przerwy, IO - Winkrystyna, 3 tygodnie przerwy i koniec 6 cyklu. Równoznaczny z końcem chemii. Pewnie to wypadnie gdzieś w okolicach marca. Trudno, nie przyspieszę i nic nie poradzę. 13.XII będzie dokładnie rok odkąd się dowiedziałam, że mam coś w głowie i nie są to wspaniałe pomysły ani ogromna wiedza... A jutro rok temu pierwszy raz poleciałam do łazienki celem zwrócenia pożywienia. Spowodował to pierwszy ból głowy. Myślałam, że to grypa jelitowa.
Z okazji tejże rocznicy (I mean - 13.XII, kiedy to wylądowałam w szpitalu pierwszy raz) wysmaruję parę wspomnień z tego okresu, bo ostatnio nic się na blogu nie działo i nawet zebrałam kilka "ochrzanów" z tego tytułu. Także cierpliwości w dalszym ciągu.


Na koniec prośba o wsparcie dla Marcela:
Buziaki dla Małego i Ciebie Żanetko! Trzymajcie się!!! <3

DN na luzie o guzie

piątek, 8 listopada 2013

Co N. naciąga na 4 litery?

W końcu udało mi się dodzwonić do N. i przekazać jej wyniki mojej morfologii. Kazała mi jutro (!!!) powtórzyć badania (jak jutro jest sobota i ja mam szkołę...), zadzwonić na jej służbową komórkę z wynikami, zwiększyć steryd z 0,5 mg do 2 (!!!) i przyjechać we wtorek (!!!). Sucks! jak nie wiem! Mam na siebie uważać. W razie wybroczyn albo krwotoków z nosa niezwłocznie przyjechać, itp. itd. Nie chce mi się znowu jechać gdzieś i powtarzać morfologię, poza tym, to ja jutro mam szkołę na 8:00!

Muszę jeszcze się pouczyć na kolejne kolokwium z witamin, mikro- i makroelementów i napisać pracę na min.3 strony z "usług", czego w ogóle nie mam ochoty robić. A co najgorsze nie mam pomysłu jak się za to zabrać :/ Już robię niemal wszystko to, co robią ludzie, którzy muszą się uczyć np.do sesji. Posegregowałam kilka rzeczy, byłam na długim spacerze z psem, (pogoda przepiękna - grzechem byłoby nie wyjść), wstawiłam pranie, powiesiłam je i nawet zdążyłam się - wieszając majtki - zastanowić w jakich chodzi N. Czy ma same koronkowe, wypasione, Intimissimi albo Palmers - jak przystało na kobietę zarabiającą miesięcznie kwotę pięciocyfrową (przy czym jej pięć cyfr nie zawiera przecinka po trzech pierwszych, jak u mnie;) Czy też chadza czasami w 100% bawełnie. Co jada na kolację i z czym lubi pizzę, jakie jest jej ulubione piwo, o ile w ogóle pija, i czy lubi Quentina Tarantino. Albo jak wygląda jej mieszkanie/ dom, jakim jeździ samochodem i w czym chodzi po domu, jeśli już się w nim w końcu po mega długim dniu pracy znajdzie. Takie oto problemy i zagwozdki miałam zamiast siąść do nauki i pisania. Dziękuję, do widzenia.


DN na luzie o guzie

środa, 6 listopada 2013

Na łeb na szyję :/

Mam przerąbane... Dzisiaj odebrałam wyniki morfologii z rozmazem, które kazała mi zrobić N. Wszystko albo w normie, albo bardzo nieznacznie podwyższone, albo poniżej normy. Płytki spadły do 32. Norma 140-400. Kiedyś miałam 59, potem po tygodniu picia soków z buraków, pietruszki, marchewki i jabłek skoczyło do 211. A teraz znowu, tydzień temu coś koło 40-tu. No a dzisiaj 32. Masakra. Rodzice oszaleli - soki, soki, soki! Chyba nie będę miała życia. Teoretycznie 18-go miałam jechać na pierwszą chemię 4 cyklu, ale nie wiem co N. postanowi jak się dowie o ilości tych płytek. Miałam jej dzisiaj dać znać, ale albo nie mogłam się dodzwonić, albo jej nie było, albo nikt nie odbierał. Jutro próbuję znowu (chociaż ona wyjeżdża gdzieś na sympozjum) i już nie mogę się doczekać porannej porcji soku, który później daje się we znaki przez cały dzień również swoim "bul, bul, bul" w jelitach...

DN na luzie o guzie

czwartek, 31 października 2013

Mężczyźni z reklamówkami, kobiety w skarpetkach do obcasów

...czyli kolejna wizyta za mną. Pojechałam tylko z mamą, bo tata załapał półpaśca i dostał przykaz nie ruszania się z domu. Ma sie wygrzewać i łykać srodki przeciwbólowe, podchodzące pod tramal, tak go bolą nerwy w okolicach barku :/ Twardziel z niego, ale nie może spać po nocach i minę ma nietęgą więc wnioskujemy, że musi go strasznie boleć :((
Tak więc byłyśmy same i było bardzo miło :)) Po drodze "tam" rozmawiałyśmy sobie o nich, czyli jak się tata oświadczył i jak to było kiedy zaczynali być razem, co sobie myślała o mnie i jak to wszystko było na początku. Najciekawszą rzeczą, jakiej się dowiedziałam było to, że mój tata podczas oświadczyn gadał wierszem. Myślałam, że padnę, jak to usłyszałam :D Mój tata nauczył się jakiegoś wierszydła w celu oświadczenia się :D Szacun!

Krew gorzej. Płytki spadły znowu do 59 czy jakoś tak. Za tydzień mam zrobić morfo, ale już u siebie chociaż początkowo N. coś przebąkiwała, że może bym przyjechała... Potem mam zadzwonić i ją poinformować o wynikach. Nie wiem za bardzo po co, skoro wtedy jak miałam poniżej normy i ona się z kimś skonsultowała, to oboje stwierdzili, że "kryśka" nie wypływa na wysokość płytek i dlatego mimo, że krwinki były niskie to mi ją podali.

Mama oczywiście ma teorię, że to przez to, że nie piłam soków, ale ja już na serio nie mogłam patrzeć na te buraczane burzyny niemal wystające z kubka. Soki składają się z buraków, ogromnej ilości natki pietruszki, marchewki i jabłka. Wracam do nich, nie mam wyjścia, bo mi żyć nie dadzą - mam to wręcz zapowiedziane i już dzisiaj jestem po jednym, co oczywiście ma swoje skutki w toalecie. I nie mówię tu tylko o kolorze wydalanych substancji, ale niestety częstotliwości, bo do różowego koloru moczu już się przyzwyczaiłam.

Po krwi i śniadanku poszłyśmy standardowo szperać w szmatach chociaż ceny, z racji środy nie powalały. Coś tam się oczywiście zawsze znalazło. Później po jakiejś godzinie, półtorej czekania zostałam przyjęta i na oddziale nie musiałyśmy czekać długo na chemię, bo już o 13.00 pielęgniarka mnie poprosiła do zabiegowego. Zresztą sama wykrakałam, że jak zdejmę buty, żeby się położyć, to przyjdzie i mnie zawoła. Zdjęłam, wyciągnęłam się na pseudo-sofie, w "Szkole życia" powiedzieli trzy zdania i wpadła piguła :) "Pani N. już można, zapraszam" - "A nie mówiłam?! :)" 20ml szybko wchodzi w żyłę nawet powoli wtłaczane, ale najpierw trzeba w/w znaleźć. Prawa dłoń odmówiła posłuszeństwa, ale dziwnym trafem po wyjęciu wenflonu krew się lała jak szalona. Mimo, że siostrzyczka ścisnęła mnie bardzo mocno, to i tak dzisiaj mam siniaka. Podejście drugie to lewe zgięcie łokcia (tam skąd o 9.00 czerpały mi na dole do morfologii przed wizytą). Ta żyła nie odmawia: wódki, pacierza i oddawania krwi, kiedy jest taka potrzeba.
Co z tego, że chemia "przyszła" wyjątkowo szybko, jak musiałam czekać na wypis ok. 1,5h :/

Z powodu płytek "mam na siebie uważać", bo mogą mi się robić siniaki. Oczywiście po powrocie do domu zostałam obdarzona pełnym radości skokiem z rozpędu, którego dokonał Bizkit. Odbił się ode mnie i uciekł. Zrobił dwa kółka i znowu to samo. Przed snem, czyli po dwóch godzinach od zajścia... ja ci sciągam gacie a tam dwa wielkie siniory... Mieli rację ;) Muszę uważać, bo moje naczynia nie są w popisowej formie.

Co tam jeszcze...

Ostatnio chodzę bardzo wcześnie spać. A o 21.00 już na pewno leżę. I czytam. Mój licznik wciąż rośnie i osiągnął liczbę 34 i marzy mi się nowa Czubaszek: "Boks na ptaku, czyli cośtam, ale już nie pamiętam co:/"
Jutro moje ukochane wręcz święto! Parada próżnych snobów szpanujących jeden przed drugim łachami, ilością kwiatków i zniczy na grobach tych, którym chyba już na prawdę wszystko jedno ile czego będą mieli ustawione nad resztką siebie. Ale interes się kręci, hajs płynie i ktoś tam na bank jest zadowolony. I te tłumy, korki... Ja lubię iść albo wcześnie rano albo najlepiej jak już jest ciemno i wszędzie widać światło z lampek, które tak fajnie pachną woskiem, spalenizną itp. W chodzeniu po zmroku najgorsze jest to, że jeśli pada/-ło, to jest ciapa i czasem ciężko ją ominąć, tak samo jak ludzi. Ale jakoś przeżyjemy, nie? 

(...w przeciwieństwie do tych, którzy jutro tak się będą spieszyć na cmentarze do rodzin (możliwe, że na podwójnym gazie), że się z nimi spotkają szybciej niż by mogli. Peace! ...A reszta Rest in peace!

DN na luzie o guzie

czwartek, 24 października 2013

Opierniczam się

Zaraz koniec miesiąca a tu raptem jeden post. No z tym aż dwa. Cóż poradzę kiedy nic szczególnego się nie dzieje. Ludzie mówią "pisz, bo masz zaległości a my cię lubimy czytać i się nie możemy doczekać!" Miłe to jest bardzo, ale o czym tu pisać, żeby było związane z tematyką bloga skoro chemię mam średnio co dwa tygodnie i nie leżę na oddziale. Ile razy mogę pisać, że czekałam pod 1.004 a potem 3h na oddziale na ten jeden mały, acz ważny zastrzyk? Albo, że się obkupiliśmy w szmaty po raz setny? Nie chcę nikogo zrazić do moich wypocin więc przyjmijmy to za główny powód mojej ostatniej oszczędności postowej na blogu. 

W szkole, do której się zapisałam byłam już na trzech zjazdach i mieliśmy już dwa kolokwia, ale udało mi się dostać 2x 4.0 :) Zajęcia są ciekawe, te praktyczne najbardziej, bo robimy sobie z dziewczynami maseczki i inne zabiegi, za darmoszkę, kosmetykami zapewnionymi przez szkołę. Współuczennice są OK chociaż z dosłownie kilkoma zamieniłam około 20 słów. Są dość symaptyczne i myślę, że bezkonfliktowe. Z jedną już się "zgadałam" nt. lakierów do paznokci. Okazało się, że też ma niezłego hopla (chociaż mój się zmniejszył) na tym punkcie i nie mieszczą jej się tam, gdzie je przechowuje. Poza tym pokazała mi (na swoich paznokciach) przecudnej urody lakier z Biedry, żeby było śmieszniej - to on był powodem, dla którego zagadałam do niej leżącej z maseczką na twarzy. Nie omieszkałam kupić :)

Poza tym chwilowo cieszę się brakiem zjazdów przez kilka najbliższych weekendów, a tym samym kolejnego "kolosa" z tego samego przedmiotu, żeby było śmieszniej.
Jutro mam imieniny, więc spodziewam się gości a później wieczorem na herbatę i jakieś małe ciacho wstępują moi rodzice - to też podchodzi pod "gości" :) Jutro cały dzień zamierzam w kółko powtarzać TO.
Ogólnie wydaje mi się, że dzisiaj jest piątek, wczoraj był czwartek a jutro będzie sobota, więc trochę kiepsko, bo wolałabym, żeby był dzisiaj piątek a żebym myślała, że jest czwartek, ale z drugiej strony po co się spieszyć z czasem? Niech sobie płynie jak chce. 
Wprowadzka coraz bliżej i tego to już się tak nie mogę doczekać, że szoook! Co prawda będzie to dość dziwne mieć do rodziców taki kawałek, no i do szkoły też dalej, ale od czego jest samochód...

Co tam jeszcze...
W dalszym ciągu pochłaniam książki i teraz jestem na etapie "Szklanego zamku" J.Walls - będzie to moja pierwsza książka tej autorki. W ogóle nie wiem kto zacz. Poza tym pożyczyłam jeszcze od siostry "Czerwone gardło" - Jo Nesbo i zamierzam się zaczytywać w te coraz chłodniejsze wieczory. Planuję zakup nowej Czubaszek z Andrusem i Karolakiem. I już się nie mogę doczekać :D Udaję się w w/w celu do wyrka. Nie w celu zakupu książki, ale czytania tego "Szklanego zamku".

Żegnam wylewnie - do następnego. Możliwe, że 30.X, bo wtedy jadę do Gliwic i B Y Ć  M O Ż E napiszę po powrocie jak było. Stay tuned & patient!

DN na luzie o guzie

środa, 2 października 2013

Gdy pacjent przybywa dwa dni za wcześnie...

Na mojej otatniej karcie konsultacyjnej jak wół widnieje data MR - 30.09.2013 i kolejnej wizyty, z możliwością  ewentualnego przyjęcia na oddział na chemię - trzeci cykl - 1.10.2013, czyli wczoraj, wtorek. Przyjechaliśmy przed 9.00. Oddałam krew, chociaż zlecenia znowu nie było i babeczka musiała dzwonić na górę. Zrobiliśmy zakupy w lumpeksie. Usiadliśmy w poczekalni przed 1.004, "nie, pani doktor jeszcze tu nie było", no to czekamy dalej. Za jakieś 20 minut słyszę swoje nazwisko. Dwukrotnie, więc lecę do gabinetu. Tam lekarz, którego niejednokrotnie widziałam na korytarzu na Vp. daje mi do podpisania dokumenty te, co zwykle, w tym skierowanie na oddział. Dalej procedura przebiega jak co chemię. Dostaję pokój, rodzice schodzą na kawę - ja zostaję w razie jakby N. chciała mnie widzieć. Akurat skończę książkę siedząc na korytarzu w okolicach sekretariatu. Nagle wypada (jak zwykle, jak to ona z prędkością światła!),
- Dzień dobry pani doktor! - krzyczę, a ta patrzy na mnie jakby zobaczyła ducha...
- A co się stało?! - pyta z miłym uśmiechem 
- Ale co się miało stać? Nic się nie stało... - dziwię się, że ona się dziwi na mój widok 
- Pani dzisiaj na przyjęcie? (tak, dokładnie - na imprezę :p Where's the party, woman?!
- No tak, wczoraj miałam ten MR, dzisiaj chemia.
- I tak wcześnie się umówiłyśmy?
- Też się zdziwiłam, ale tak miałam na wypisie, więc oto jestem!
- I już jest pani przyjęta na oddział?
- No tak, tylko czekam na rodziców, bo poszli na dół, na kawę - mówię pokazując białą opaskę na nadgarstku
- Acha..

...po czym pobiegła do jednego ze swoich czterech - nie przesadzam! - pokoi. Po 10 minutach wraca i mówi, że dobrze się zdziwiła, bo byłyśmy umówione na 3-go czyli za dwa dni. Ja na to, że nigdy w życiu, bo na wypisie było, że dzisiaj, ale go akurat nie mam przy sobie (bo nigdy nie wożę, ale jak widać trzeba ;)
Podejrzewam, że coś jej się pokiełbasiło, albo sekretarka coś jej źle zanotowała. No mniejsza o to. Przyjęta na oddział już czułam się bezpiecznie. Oczywiście chemii w tym dniu nie dostałam, N.kazała odpoczywać, co też dzielnie czyniłam zaczynając kolejną książkę.

Wizyta dzisiaj była mega późno, bo koło 12.00, kiedy to N.przyleciała z wiadomością, że wyniki MR już są i są dobre, czyli:

1) Obrzęk się zmniejszył
2) Coś tam w środku się zwapniło - czytaj chemia działa i niszczy pozostające tam komórki. (Mam nadzieję, że chociaż parę szarych mi jednak oszczędzi zwłaszcza, że zachciało mi się kolejnej szkoły, ale o tym zaraz...),
3) Holistyczna ocena mnie wystawiona przez "wszystkich świętych", którzy są na obchodzie co czwartek jest bardzo dobra, wszyscy się cieszą, że tak dobrze reaguję na chemię, nie mam jakichś dolegliwości itp. itd. Lubię jak N.się cieszy z tego, że u mnie tak wszystko w porządku i fajnie się dzieje :)

Potem zawołała mnie na badanie typu obmacanie węzłów chłonnych, chwalenie poprawy posterydowej cery dzięki Duac'owi, ściskanie dłoni, opukiwanie brzucha w akompaniamencie pytań typu: czy ma pani miesiączkę, czy stosuje pani skuteczną antykoncepcję, czy nie jest pani w ciąży, czy włosy nie wypadają, czy ma pani problemy z pamięcią, jak się pani czuje w porównaniu do czasu sprzed radioterapii (czyli początku marca...), jakieś dolegliwości?, zawroty głowy?, bóle?... I tak aż do końca badania. Dziękuję bardzo i wychodzimy z zabiegowego. Za jakąś godzinę wołają mnie na wenflon do Mannitolu i dają 6 tabletek Lomustyny. W tym samym czasie dojeżdża do mnie T., który jest baaardzo wcześnie dzięki koleżance z pracy, która ustala kto gdzie ma być i o której. Dzięki Ci Asiu, mimo, że na oczy Cię nie widziałam! :*

Następna chemia za tydzień:/ Niestety również w środę, co nam się w ogóle nie kalkuluje, bo to dzień dostawy (70,-) na czerwonych i 30,- na żółtych (czy tam odwrotnie...) co w porównaniu z wtorkowymi albo piątkowymi 10,- jest ceną potrójnie lub siedmiokrotnie wyższą. Może na kolejną ustali któryś w tych dwóch dni a jak nie, to pewnie przy czwartym cyklu. A jeśli znowu nie, będzie to znaczyło, że już basta jeśli chodzi o zakupy lumpeksowe.

Wczoraj odpoczywając do końca dnia po przyjeździe do IO przeczytałam sobie kolejną książkę - tym razem "Czerwony rower" Antoniny Kozłowskiej. Przyjemna, ale to nie blog, z recenzjami książek. Taki jest np. TU (Basia, pozdrawiam Cię :):*) W przerwie między czytaniem i spacerowaniem do wc w celu wysikania kontrastu do rezonansu z poprzedniego dnia czytałam też notatki... uwaga!!! - do kolokwium...
...boooo.... postanowiłam się zapisać na kurs. Tak, K.! Nareszcie Moja Droga! - Twoja Mañana w końcu się wybrała na kurs! Dziewczyna mojego szwagierka razem ze swoją siostrą i jakąś jeszcze koleżanką się zapisały, więc pomyślałam, że to dobry moment i powód, żeby się zmobilizować. Kurs jest zaoczny, czyli średnio co drugi weekend, w dodatku za darmo co się nie zmieni, dwuletni. Po roku można sobie już zakładać działalność, bo wtedy będą też praktyki itp. :) Po kursie taki człowiek nazywa się technikiem usług kosmetycznych :D I przyjmują też ludzi po studiach. A martwiłam się, że zostają mi tylko studia podyplomowe, które są płatne, ale nie, pytałam i normalnie mogę się zapisać. Ponieważ - Tak!!! - Jeszcze się nie zapisałam (jutro jadę!), ale do kolosa, na niedzielę już prawie umiem ;) Wystaczą dwie fotki i świadectwo maturalne. Mało tego - zamierzam uczestniczyć w zajęciach z języka angielskiego :D Tak trochę dla picu a raczej, żeby ew.dać ściągać D., E. albo M., z którymi będę oczywiście "siedzieć w ławce" :D Ach! Te nowe zeszyty, przybory szkolne i piórnik z lalką Barbie :)) Nie mogę się doczekać! A jak się dowiedziałam, że D. się zapisała, to ogarnęło mnie takie szczęście, że aż sama się zdziwiłam, od razu wiedziałam, że zapisuję się razem z nimi!
T. oczywiście tekst, że nie wyrobię tyle godzin w sobotę i niedzielę, że to zbyt męczące, a co jak mi się będzie chciało spać itp. itd. Ale w końcu odpuścił, bo widział, że nie ma szans z moim uporem i wyrazem szczęścia na twarzy, o które przyprawiała mnie sama myśl o tym, że w końcu będę sobie chodzić na takie zajęcia.

Myślę, że poza tym taki kurs będzie dla mnie również fajnym studium socjologicznym, bo przecież obcowanie z około dwudziestoma (albo ponad) przyszłymi paniami kosmetyczkami musi być szalenie fascynujące i pouczające. Mam nadzieję na wiele ciekawych 'osobistości' i wniosków! :D

DN na luzie o guzie

piątek, 27 września 2013

tik-tak, tik-tak...

Czas to mi tak zasuwa, że nim się obejrzałam, to już nastał piątek. Co tam piątek, już październik!!!
Tydzień temu byłam z siostrą w Krakowie, u wujostwa na 4 dni. Obie odbyłyśmy terapię śmiechem podczas podróży "tam" a później już na miejscu. Mój bilet z racji, że mam znaczny stopień niepełnosprawności jest ze zniżką 37% a jej jako mojego opiekuna 95%, więc ona pojechała za ... uwaga! 2złote i 10groszy...Swoją drogą to bez sensu, bo to ja powinnam mieć taką zniżkę a ona powinna jechać za jakąś część. Dziwne to, ale niech i tak będzie. Oczywiście podzieliłyśmy się sprawiedliwie i wyszło nas to po około 14zł na głowę. Później na wystawę Human Body też weszłyśmy dzięki biletom ulgowym a w komunikacji miejskiej ona jeździła jakiś czas normalnie a ja za darmo. Potem jednak (co prawda dzień przed wyjazdem) doczytałyśmy, że ona też nie musi płacić.

Moja chrzestna oczywiście narobiła samych smakołyków, więc nie zdziwię się, że przywiozłam trochę obywatela więcej. Wujek i niektóre jego teksty są znane z inteligencji, dowcipu, gier słownych, czyli tego, co lubię najbardziej. Byliśmy razem w jednej żydowskiej restauracji na Kazimierzu i w teatrze Groteska na kabarecie "Grupa Rafała Kmity". Nie jest to mój ulubiony kabaret, ale niektóre momenty były zabawne. Poza tym pozwiedziałyśmy trochę dawnej stolicy, pospacerowałyśmy głównie po... księgarniach i kiermaszach staroci. Osobiście przywiozłam do domu około pięć nowych książek, których już nie mogę się doczekać. Najpierw jednak muszę skończyć Grę Anioła Zafóna i będzie to moja szósta (z sześciu jego: Cień wiatru, Marina, Książę Mgły, Pałac Północy, Światła Września i właśnie Gra Anioła) książek, które przyjęłam w tym roku. Szkoda, że chłop więcej nie napisał, bo zaraz bym kupiła kolejne!

Poza tym zaczyna się najprzyjemniejsza część budowy domu, czyli jego urządzanie. Może jeszcze nie do końca, ale następuje wybieranie podłóg, kafelków, planowanie itp. Kuchnia już się robi i jak będzie gotowa, podłączy się piec, żeby w kaloryferkach było ciepło (a najpierw go kupi) i jak jedna łazienka będzie gotowa, to heja! wprowadzamy się :D Już się tak nie mogę doczekać, że szok!!! W głowie mam tyle pomysłów i koncepcji, że nie mogę spać po nocach zupełnie jak wtedy jak brałam 2mg Dexamethazonu :D Autentycznie budzę się na sikundę a potem już długo nie mogę zasnąć, bo kombinuję co, gdzie i jak. Dobrze, że w ciągu dnia mogę sobie odespać, tak jak np. dzisiaj, ponad godzinkę przed zajęciami i wstaję jak młoda bogini ;)

W poniedziałek jadę na MR, wyniki 1.X i wtedy N. przyjmie mnie (mam nadzieję - to zależy od wyników krwi, ale wiem, że  będą dobre, bo piję codziennie soki warzywne z przewagą buraka i natki piertuszki, która jest na krwinki idealna!) na oddział na chemię, czyli 6 tabletek Lomustyny z Mannitolem. Wypuści mnie 2-go, czyli w środę i potem pewnie za jakiś tydzień czy dwa po strzał z Winkrystyny i 34 sztuki Prokarbazyny na 2 tygodnie i po kolejnym tygodniu przerwy znowu Winkrystyna. I tak dobiegnie końca trzeci cykl z sześciu. Ale zanim to nastąpi, to musi się zacząć. Tak więc zaczyna się we wtorek. (10zł/kg koszyki czerwone;)

Okres mam.
Włosy nie wypadają, więc nie wiem czy mój szczur jeszcze mi się przyda... Miałam perukę na sobie może, nie przesadzając 3x.
Czuję się jak każdy normalny, zdrowy człowiek.
Nic podejrzanego od ostatniego "fikania", o którym pisałam TU, się nie działo.
все в порядке!

Jestem bardzo zadowolona z życia :)... Zwłaszcza, że wczoraj świętowaliśmy z przyjaciółmi ich rocznicę ślubu, przy okazji też naszą, bo nie było jakoś kiedy obejść tej naszej, która była pod koniec sierpinia, więc wczoraj spędziliśmy bardzo miły (jak zwykle!) wieczór w greckiej knajpce, gdzie objedliśmy się moussaki, która jest przepyszna, a którą jedliśmy pierwszy i ostatni raz będąc w podróży poślubnej na Krecie właśnie 4 lata temu.
A propos, dopiero w zeszłym tygodniu wywołałam zdjęcia z naszego ślubu i podróży poślubnej ;) No i jeszcze parę innych. Pewnie bym tego nie zrobiła gdyby nie zakupy grupowe. Dostałam na maila ofertę - 100 zdjęć za 19zł :)) Mam jeszcze kod wielokrotnego użytku typu "podziel się ze znajomymi", więc jak ktoś chce, to wystarczy dać głos.
Wracam do mojego Anioła.

DN na luzie o guzie

poniedziałek, 16 września 2013

Do pracy rodacy!

Dzisiaj pierwszy raz od pamiętnego grudnia 2012 poszłam do pracy. Właściwie pojechałam - moim niezawodnym bolidem, którego odzyskałam od taty T., który to z kolei pomykał nim prawie od kilku miesięcy. Wynikało to z faktu, że mój samochód jest zwrotniejszy i ogólnie fajniejszy niż jego;) hie, hie, hie...

Och, jak się "moje dzieci" (każde 12l.) i ich mamy cieszyły, że pani nareszcie wróciła i będzie znowu je uczyć. Jeden aż trzy raz mówił mi "dzień dobry" - raz jak otwierał drzwi, drugi jak ściągałam buty i w końcu trzeci jak już usiadłam, a zanim weszłam do klatki, słyszałam przez okno "Idzie! Idzie!" więc wchodząc do domu i odpowiadając mu "dzień dobry" dodałam - "No przyszła, przyszła! ;)" 
U drugiego sytuacja równie przyjemna - spotkałam mamę pod klatką, właśnie przyjechała z pracy i czekała aż mały sprowadzi jej Dyzia, czyli ich psa. Powiedziała, że Łukasz był bardzo zawiedziony jak odbierał domofon, że to ona a nie ja: "Łeee, myślałem, że to pani D. już przyszła..." I jak tu nie lubić takiej pracy? Poza tym chłopaki, bo akurat dzisiaj miałam trzech chłopców, bardzo się poprawili. To znaczy środkowy - Łukasz już wcześniej był bardzo, ale to bardzo zdolny i pracowity i uczył się sporo. Natomiast pozostali dwaj jakby wzięli się ostro za siebie i widać postępy. Aż miło z takimi pracować!

Ogólnie to, co robię sprawia mi straszną radość, nie wyobrażam sobie, że miałabym nie udzielać korków z angielskiego! No way! Mogłabym siedzieć cały dzień i "przyjmować" u siebie, i rozmawiać po angielsku, i zadawać różne rzeczy, sprawdzać, testować, patrzeć jakie robią postępy. Nie mówię, że lubię uczyć dzieci, bo co to to absolutnie nie, ale taka - powiedzmy - młodzież jest akurat! Mniut na moje serce!

Wynika z tego, że mój dzisiejszy dzień należał do bardzo udanych i mimo, że rodzice, (a zwłaszcza mama) byli przeciwni, żebym jechała sama - że oni mnie odwiozą i przywiozą i będzie gites - ta, yhmy... Ale postawiłam na swoim chociaż moje wyjście dzisiaj do pracy wyglądało co najmniej jak wyjście na randkę, bo było poprzedzone serią pytań jak z karabinu - typu:  

"- Gdzie ci ludzie mieszkają? Do której tam u nich będziesz? A potem gdzie jedziesz? Masz dać znać jak dojedziesz w to drugie miejsce i to koniecznie! I masz jechać ostrożnie i nie szaleć, bo ty zawsze szalejesz a absolutnie nie możesz szaleć - ani teraz ani w ogóle! I masz strasznie uważać, i jakby ci było słabo, to przerwij lekcję i zaraz zadzwoń. A tak w ogóle, to najlepiej jakbyśmy cię jednak zawieźli, ale nie, ty jesteś uparta jak zwykle! 
- S., dlaczego ona jest po tobie taka uparta, co?!
- Nie wiem, M.
- Jedź ostrożnie i nie szalej!"

Brakowało jeszcze do kolekcji czegoś w stylu: "Czym się zajmują rodzice i ile zarabiają..."
Później, przy kolacji mama zapytała T. czy on mi pozwala jeździć samochodem i już (tsss..."już"?!?!?!... chyba dopiero!) pracować? Na co on, że oczywiście, że tak, bo jeśli dzięki temu jestem szczęśliwa, (a jestem bardzo!) to lepiej się będę czuła. No i ma rację, bo jak ktoś mi czegoś zabrania i traktuje mnie jak dziecko, to strasznie mnie to frustruje i wręcz wkurza (a kogóż nie?!) i wtedy wszystko jest bez sensu i bleh! :( Później jeszcze tata na koniec dodał, że "M. nie możemy jej przecież trzymać pod szkłem", na co ja: "Ani pod pleksą!" - tak dla jasności, żeby nie było niedomówień ;D
No, ale dzisiejszy dzień był świetny i jutrzejszy się zapowiada podobnie, chociaż będę robiła zgoła inne rzeczy, mianowicie jedziemy kupić/ zamówić płytki do domu, do którego, jeśli wszystko będzie szło tak jak do tej pory, (czyli za****ście!) wprowadzimy się na początku listopada po półtorarocznym stawianiu go od podstaw. Zaraz montujemy grzejniki, płytki, potem szybko kuchnia, łazienka, ocieplenie zewnętrzne, jeszcze teraz w tym tygodniu przychodzą panowie od sufitów na poddaszu, także robota wre i powoli widać koniec prac, które wystarczą do wprowadzenia się do bardzo przyzwoitych warunków - w sensie nie gołych cegieł i rurek od podłogówki (tak się wprowadzała kiedyś jedna z moich sióstr, bo już się nie mogli doczekać... w sumie to się wcale nie dziwię) Ja też należę do tych, co "zimą w namiocie, byle z nim", ale już za chwileczkę, już za momencik :D Ależ to ekscytujące i jakbym tak miała teraz tu paść trupem, to proszę bardzo! Mój dzisiejszy poziom szczęścia jest tak wysoki, że niczego bym nie żałowała. Chociaż nie, nie mogę, bo na czwartek jestem umówiona z tą w/w na wyjazd do Krakowa do niedzieli, więc nie mogę jeszcze zwijać manatek.

P.S. Może wymyśli ktoś fajne określenie na śmierć/ umieranie?! Coś tak to powyższe zwijanie/  pakowanie manatek. Oczywiście takie, którego nie ma, więc "kopnąć w kalendarz" itp. odpada;)

DN na luzie o guzie

środa, 11 września 2013

Strata czasu i kasy...

...Oczywiście jest niczym, jeśli chodzi o zdrowie, nie? - Nie, nie jest niczym! (Zwłaszcza, jak ktoś ma np.raka :P i może nie wie ile czasu mu zostało... [nie, nie chodzi mi o mnie, aż taką kokietką nie jestem] :P)

Pacjent najlepiej, żeby przebywał na oddziale minimum 3 dni, bo wtedy szpital dostaje za niego jakąś tam kasę. Tak samo ja - z jakichś powodów mam przyjechać na MR ostatniego dnia września... tu nie następuje nic dziwnego - spokojnie. Natomiast później mam przyjechać po wyniki pierwszego października, czyli dnia następnego. Już zostać nie mogę, tak?! No... nie mogę, mimo, że od tego 1.10 do 2.10 będę na oddziale, bo zaczynam trzeci (z sześciu) cykl PCV. Rodzice pokrążą sobie w tę i spowrotem w ciągu 3 dni 6x, a ile benzyny spalą, to już nikogo nie obchodzi. Do głowy mi nie przyszło, żeby ją zapytać o te terminy, dopiero w domu T. zauważył bezsensowność takiej jazdy w kółko. No, ale nic już nie poradzę.

Cieszy mnie za to fakt, że mimo moich obliczeń, z których wynikało, że powinnam zacząć w przyszłym tygodniu - a wtedy chciałam śmignąć z siostrą do Krakowa na 4 dni - trzeci cykl przesunie się o dwa tygodnie. W związku z tym uda nam się pojechać! Nie jest to zupełnie nic nienormalnego, że PCV zacznę 1.10. jak mi tłumaczyła, bo jeden cykl trwa od 6 do 8tyg. i właśnie ten będzie trwał 8. Nie miało na to wpływu wydarzenie sprzed kilku dni, o którym pisałam TU, kiedy, to "zemdlałam". N. usłyszawszy opis całej akcji stwierdziła, że to raczej był "napad drgawkowy", coś jak padaczka, niż zwykłe omdlenie. I ja się z nią zgadzam (wow! :D :P), bo te oczy zachowywały się naprawdę dziwnie, poza tym chapnęłam się w język, no i ten straszny ból łydek, jak mnie T. podniósł z podłogi - nie mogłam się zawlec nawet na łóżko, pewnie z powodu skurczu. Co prawda wszystko pamiętałam - jak to się stało, co robiłam itp. itd.

Takie akcje są chyba normalne w moim stanie, bo pytała mnie o drgawki już nie raz, ale do tej pory zawsze przeczyłam. Wczoraj dostałam lek przeciwdrgawkowy, który podobno jest bardzo słaby i w słabej dawce, ale nie omieszkałam zapytać jej o skutki uboczne. Jakieś "niewielkie bóle głowy", bardziej coś z wątrobą, a na ulotce jest też napisane, że "bardzo rzadko coś może się stać z trzustką, co zawsze prowadzi do zgonu". Hahaha! "Do zgonu", hmm...te ulotki :D

Poza tym, wczoraj miałam tylko morfologię, która poszła bardzo dobrze, ponieważ po ponad tygodniowym piciu soków warzywnych, z warzyw, które dzielnie na wsi hodują rodzice - moje płytki krwi, które ostatnio były poniżej normy i to dwukrotnie, teraz dźwignęły się do 136 (z 70), norma, to 150. Czyż to nie magia? Istna! Po raz kolejny sprawdza się powiedzenie "Jesteś tym, co jesz" a w tym przypadku "pijesz". Pijesz soki warzywne z dużą zawartością witamin z piertuszki i buraka - jesteś... sokiem warzywnym ;) i Twoja krewka jest coraz lepsza. Rodzina i lekarze, którzy kiedyś z tego powodu nie chcieli ci podać chemii się cieszą, to i ty się cieszysz.

DN na luzie o guzie

środa, 4 września 2013

Fik! (na szczęście nie pierdut...)

W zeszły piątek byliśmy w Gliwicach. Wszystko spoko, poza moimi płytkami krwi, które spadły do 70 (norma jest od 150-400 tys). W związku z tym na dzień dobry N. powiedziała, że "dzisiaj chemii nie dostanę, żebym przyjechała za tydzień" - ja panika, błaganie i w ogóle, i w szczególe. "Dobrze, to ja się jeszcze skonsultuję z kolegą od chemioterapii i przyjdę niebawem, proszę czekać." Czekam. Przychodzi. Dobra podamy pani jednak tą chemię, bo Winkrystyna nie wpływa na wysokość płytek krwi. Po 4h oczekiwania rzeczona wylądowała w końcu w żyle mojej lewej dłoni i poszliśmy do samochodu w wiadomym celu.

Czułam się jak najbardziej w porządku, jak zwykle zresztą, jednak przed wczoraj stała się rzecz dziwna. Ciśnienie, owszem było strasznie do bani, i odczułam to nie tylko ja, ale nie spodziewałam się, że mój organizm tak zareaguje... Składałam koszulki siedząc na podłodze, żeby włożyć je do szafy. Nagle, jak się obróciłam, to z moimi oczami zaczęła się dziać dziwna rzecz - wywaliło mi je jakby do góry nogami (tak, moje oczy posiadają nogi ;p) i jak próbowałam je "odkręcić", to się nie dało. Pamiętam, że z przerażeniem myślałam, że jak je zamknę, to mi taki zez zostanie, ale już nic nie mogłam zrobić, bo same się zamknęły. Ocknęłam się, jak T. mnie cucił po przyjściu z pracy. Leżałam tak z 15-20 minut i dobrze, że nie fiknęłam ze stania, tylko sprzed fotela i z własnych kolan, bo nie rozbiłam sobie do tego wszystkiego mojej i tak już wystarczająco doświadczonej przez los głowy. Biedny T. pewnie się delikatnie przestarszył, że jego "starą" już szlag trafił, bo tak nieśmiało do mnie przemawiał.
Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się zemdleć i nie powiem, żeby - mimo, że z parteru - było to przyjemne. Najgorzej z tymi oczami, bo na prawdę się przestraszyłam, że tak mi już zostanie. Jak T. odtransportował mnie na łóżko, to dopiero wtedy sobie zaczęłąm uświadamiać, że leżałam na podłodze, bo zemdlałam. Oczywiście jego pierwsza myśl - dzwonimy pod karetkę, niech cię chociaż zbadają. Potem poleciał do rodziców im obwieścić co zastał, jak wrócił do domu. Potem wrócił i powiedział, że nie jadę z nimi na wieś następnego dni a on bierze wolne. Później jednak wymyślił, że pójdzie do pracy a ja zostanę cały dzień z rodzicami. Na to ja, że w takim razie przecież mogę jechać z nimi na wieś, bo co to za różnica gdzie będziemy. Tak więc jakiś czas temu wróciliśmy z Biszkolcem z wypadu na wieś, oboje wielce nim ukontentowani.

Teraz kolejny raz jadę do Gli 10.09 na samą morfologię. Tzn. ponieważ to będzie wtorek, to również na "ciekaczkę", bo na stronie, tym razem czerwonej będzie 10zł/kg. Przy MR, czyli 30.09, to będzie poniedziałek, więc 20zł na żółtych, ale to też nieźle :D Bardzo niedobrze wypadają te wizyty biorąc pod uwagę stan mojego konta czy też zawartość portfela i miejsce w szafach, bo przecież gdzieżby się opanować i czegoś nie kupić. Lepiej się martwić brakiem miejsca ;D Zresztą nie tylko ja mam taki problem, ale rodzice też. Tata za to zadowolony, bo, jak to powiedział "powynosił im wszystkie skórzane paski". Jestem z niego dumna! :D

DN na luzie o guzie

niedziela, 18 sierpnia 2013

Uchnasty post obok Wygwizdowa?

Dzisiaj wróciliśmy (powiedzmy) ze zlotu Alfaholików. "Powiedzmy", bo nie byliśmy na całym od 13.08 do dzisiaj, tylko na jedną noc. Tym razem zlot był pod Kielcami, w Sielpii. Fajnie tam jest - domki w porządku - nówki sztuki, z zeszłego roku. Bardzo fajne miejsce na krótkie, i nie tylko, wakacje. Nawet nie wiem ile dokładnie było osób w tym roku, ale pewnie trochę mniej niż 100. My w tym roku nie dopisaliśmy, bo T.wolał sobie zostawić resztkę urlopu "na zaś" jakby mu był potrzebny w sprawie wykańczania domu: gdzieś podjechać, coś załatwić, czegoś dopilnować itp. Dobre i to, bo przynajmniej w ten weekend nie siedzieliśmy w domu a było dość ciepło. Wyjazd się udał, mimo, że był na prawdę bardzo krótki - od nas jest tam niecałe 2h drogi. Fajnie było się dowiedzieć, że jest takie miejsce nad zalewem, które, no niestety jest pełne ludzi, ale nadaje się w miarę do spędzenia tam pogodnego weekendu czy jakiegoś dluższego okresu.

W drodze powrotnej dowiedziałam się gdzie znajduje się WYGWIZDÓW :) Jest to dla mnie bardzo cenna wiedza, bo niejednokrotnie słyszałam, że ktoś mieszka "na Wygwizdowie". A teraz już wiem gdzie to jest :D Jedzie się w prawo i to jest dokładnie po 1 km, a 1 km przed Nosalewicami !!!


(A co jeszcze ciekawe, to np. w Busku Zdrój jest ulica Uchnasta... ;) Nie wiem czy to ma związek z liczebnikami, np. siedemnasty, osiemnasty, dziewiętnasty, uchnasty, czy był ktoś taki jak Uchnast i to jego ulica ;) Pozdrawiam osoby ustalające nazwy miejscowości i ulic...

DN na luzie o guzie

sobota, 10 sierpnia 2013

Połowa drugiej serii

Dobrze liczyłam, że jestem w trakcie drugiej serii. Tych serii ma być jeszcze cztery. Co za tym idzie - spokojnie do końca roku mam zapewnione atrakcje w postaci częstych podróży do Gliwic do IO i do "lumpa". Myślę, że spokojnie do końca roku będę musiała jechać w tamtym kierunku jeszcze minimum dziesięć razy - a to na chemię, a to na morfologię, czy na MR. Być może zahaczę i o początek roku, ale jeśli już, to niewiele. Nie spodziewam się mieć złych wyników krwi, które zmusiłyby lekarzy do zrobienia mi przerwy od chemii i tym samym wydłużenia leczenia. Co to, to nie! Na to nie mają co liczyć.

Wczoraj zapytałam N. czy długość leczenia może się zmienić. Na co ona powiedziała, że może się wydłużyć właśnie przez złe wyniki krwi. Na to ja, czy może się skrócić, jeśli powiedzmy MR wykaże, że już nic tam nie ma. (Tsssaaa... jasne, ale zapytałam hipotetycznie) Na to ona, że medycyna raczej nie zna takich przypadków. Tym samym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko uświadomić sobie, że do końca roku te dziewięćdziesięcio kilometrowe (w obie strony 180) wyjazdy będą raczej normalnością. Zresztą już są, bo zdążyłam się do nich przyzwyczaić. Niestety nadal ciężko mi się przyzwyczaić do długiego oczekiwania na wizytę u N. a potem na sam zastrzyk. Wczoraj byliśmy dokładnie o 9:00 i dopiero o 15:00 dostałam wypis. W tym czasie oddałam krew - 20` z czekaniem, poszliśmy na śniadanie - 25`, później do lumpa - ~1h i 15zł za około 8 ubrań :D, 2,5h czekaliśmy na N. pod gabinetem, a całą resztę - ponad 2h - czekaliśmy już na oddziale na mój zastrzyk.
Dostałam też do domu 34 tabletki Natulanu, który znowu mam brać naprzemiennie - 3szt., 2szt. aż skończę. Potem tydzień przerwy i znowu do Instytutu. Kolejna jazda 30.08, czyli paradoksalnie dokładnie w 20-tą rocznicę śmierci "matki mej nieboszczki", która zgadnijcie na co umarła.

To też będzie piątek... ;) Mój tata już nie pyta kiedy mam kolejną wizytę, tylko: "Na jaką cenę za kilo ci wyznaczyła następną wizytę?" Nie wierzę! A najlepsze jest to, że zawsze idzie najszybciej z nas... Prawie biegnie, jakby mu mieli sprzątnąć te "robocze spodnie na wieś" sprzed nosa... ;)


DN na luzie o guzie

czwartek, 8 sierpnia 2013

...pokój numer 8, korytarza mrok...

a na korytarzu sporo ludzi. Wśród nich ja - umówiona na 10:20, jak reszta zgromadzonych - w ośrodku orzekania o niepełnosprawności (albo coś w ten deseń). Z pakietem skserowanych dokumentów przebiegu choroby pod pachą, głównie składających się z wypisów ze szpitala, których mam już spory pliczek. Po dwudziestu minutach weszła w końcu osoba umówiona na 10:00, ale rotacja była szybka i orzeczenia dawali niemal od ręki.
W komisji dwoje ludzi - po lewej lekarz, po prawej jakaś kobieta, oboje wielce piszący cały mój pobyt z nimi w pokoju. Pisania nie przerywali nawet zadając mi pytania typu: Ile pani ma lat, jakie wykształcenie, czy skończyła pani jakieś kursy, kto panią utrzymuje, czy ma pani prawo jazdy, czy może pani iść do pracy, jak się pani czuje, po co pani to orzeczenie. Na wszystkie dzielnie odpowiadałam, sama nie wiem dlaczego z jakąś taką grobową miną... Wielki pan doktor nawet nie zajrzał pewnie do tych dokumentów, wnioskuję po pytaniach, które padały od niego. No nieważne. Najważniejsze, że dostałam stopień "znaczny", na rok.

Co się z tym wiąże? Zasiłek pielęgnacyjny, to po pierwsze. Jest to kwota 153zł miesięcznie. Dostanę też wyrównanie, bo wniosek złożyłam jeszcze w maju zaraz po wyjściu z naświetlań. Karta parkingowa dla niepełnosprawnych, z którą teoretycznie nie muszę się stosować do takich znaków drogowych jak: zakaz ruchu w obu kierunkach, zakaz wjazdu pojazdów silnikowych z wyjątkiem motocykli jednośladowych, zakaz postoju, zakaz postoju w dni nieparzyste, zakaz postoju w dni parzyste i strefa ograniczonego postoju, mogę stawać na "kopertach". Poza tym są ulgi w muzeach, komunikacji miejskiej - dla mnie i dla "opiekuna", bo ja przecież jestem prawie "niezdolna do samodzielnej egzystencji"... Więcej na ten temat możecie znaleźć TUTAJ. Na orzeczeniu mam dwa symbole przyczyny niepełnosprawności: 09-M i 11-I. Niezawodny internet oświecił mnie, że oznaczają one kolejno:  "choroby układu moczowo-płciowego" oraz: "inne, w tym schorzenia: endokrynologiczne, metaboliczne, zaburzenia enzymatyczne, choroby zakaźne i odzwierzęce, zeszpecenia, choroby układu krwiotwórczego"
Symbole przyczyn niepełnosprawności, o których mowa w § 13 ust. 1 pkt 8, ust. 2 pkt 9 i ust. 3 pkt 9, oznacza się w poniższy sposób:

01-U – upośledzenie umysłowe;
02-P – choroby psychiczne;
03-L – zaburzenia głosu, mowy i choroby słuchu;
04-O – choroby narządu wzroku;
05-R – upośledzenie narządu ruchu;
06-E – epilepsja;
07-S – choroby układu oddechowego i krążenia;
08-T – choroby układu pokarmowego;
09-M – choroby układu moczowo-płciowego;
10-N – choroby neurologiczne;
11–I – inne, w tym schorzenia: endokrynologiczne, 
metaboliczne, zaburzenia enzymatyczne, choroby zakaźne i odzwierzęce,
zeszpecenia, choroby układu krwiotwórczego,
12-C — całościowe zaburzenia rozwojowe.

Nie wiem, co autor mojego orzeczenia miał na myśli, ale z tego, co się orientuję, to z moim układem moczowo-płciowym, a dziękuję! Wszystko w porządku! Poza tym chyba bardziej pasowałoby upośledzenie umysłowe, albo choroby neurologiczne, no i nie wiem, czy aż tak "szpetnie" wyglądałam...?! :P

Jutro znowu na chemię - strzał, tablety na dwa tygodnie w garść i do domu. Wcześniej oczywiście lumpeks, bo "żółte" będą za 10zł :D

DN na luzie o guzie

piątek, 2 sierpnia 2013

Że już niiiiic....

Już czekam na T. usadowiona na ławeczce przed IO, z wypisem pod laptopem i delektuję się wiaterkiem i powiedzmy słoneczkiem. Powiedzmy, bo przecież siedzę w cieniu :P
Z N. od tej 12.00 już się nie widziałam. Nie dostałam też tabletek do domu, tylko dożylnie coś na mdłości, ale nie Dexaven, kroplówkę z Mannitolu i znów 6 tabletek lomustyny, jak za pierwszym razem. Mannitol oczywiście odkręciłam sobie na maksa, żeby szybko wsysnąć, co też się stało. Tabletki połknęłam na dwie tury - w połowie Mannitolu i jak cały zleciał. Niemal pobiegłam do zabiegowego, żeby mi zdjęły wenflon, który osobiście wcześniej odkleiłam, żeby było szybciej - a jakże.
_________________________________________________
Przed sekundą dzwoniła do mnie N., że nie wzięłam recept. Bo ich nie było! Dostałam tylko wypis i już. Musiałam po nie wrócić a na nich nic nowego - standardowy zestaw - steryd, osłonowy na żołądek, potas i coś na pleśniawki, co już w domu mam, a z czego nie korzystam.

Mam być dokładnie za tydzień na jeden dzień na zastrzyk z Winkrystyny i dostanę tabletki do domu na kolejne dwa tygodnie. Poza tym MR mam zaplanowany na 30-go września. Więcej grzechów nie pamiętam a poza tym jadę już w tym momencie do domu z T. i nic nie widzę przez przyciemnioną w ramach oszczędności baterii matrycę. Sayonara w takim razie :)


DN na luzie o guzie

Że cooo??

No coraz lepiej się dzieje... - N. przyszła dopiero przed chwilą, czyli po 12.00! Poszła mi "rozpisać chemię", która będzie pod postacią kroplówki, plus Mannitol, plus Dexaven i jeszcze mówi, że pewnie jutro rano mnie wypiszą, bo... (tu podala jakiś powód, ale już jej nie słuchałam). Ewentualnie dzisiaj wieczorem. Ewentualnie wieczorem? Proszę Cię, kobieto! Dzisiaj to ma być! Dzisiaj! Może być wieczorem, ale nie jutro! Co za głupi Instytut! Chyba oszaleli, że będę tu siedziała do jutra! No nie można się wkurzyć?!
Dawać tą kroplówę i spadam, bo nie mam czasu na pierdoły i skończyła mi się już książka. I tak nie ma co obserwować, bo nic się nie będzie działo, nawet mi się po niej nie odbije, nie mówiąc o czymkolwiek innym. Normalnie kobita mi się chyba ostatnio lekko opiernicza. Wczoraj miałam dostać, dzisiaj wyjść. Dzisiaj przyszła w południe, mówi, że mogę ew. wyjść jutro. Ludzie... Nie ma takiej opcji! Jeszcze miałam lecieć na zakupy do lumpa, bo dzisiaj 10zł/kg na tej drugiej, żółtokoszykowej stronie a teraz jestem uziemiona, bo nie wiem kiedy mi łaskawie założą wenflon i podłączą do tego dziadostwa. Do bani!!!

W dodatku na myśl o przyszłym tygodniu jestem jakaś zła. W poniedziałek muszę jechać po raz kolejny do UM w sprawie naklejki na przednią szybę samochodu, w środę mam komisję ds.niepełnosprawności. Na obie wizyty już po prostu skaczę pod sufit z radości...

W tym tygodniu do domu wyszedł jeden facet. Jakiś Grzegorz, lat ciut ponad 30. Ten, co mu przeszczepili tutaj twarz. Nieźle, co? Przynajmniej gość wyszedł z tego twarzą!!!! Buehehehhehe.... :D



DN na luzie o guzie


czwartek, 1 sierpnia 2013

Hej-ho! Hej-ho! Na che-mię się przy-szło (a się nie do-sta-ło)

To ja wstaję po 6.00! Jadę 80 km, żeby zdążyć na 9.00 pod 1.004! Oddaję dzielnie krew! Czekam na N. półtorej godziny, która jest na generalnym obchodzie! "Przyjmuję się" na oddział! Czekam kolejne 2h, bo babka z jeszcze nie mojego, ale już za chwilę mojego łóżka nie zeszła, bo dopiero "podpięła się" do chemii w celu zasysu. Po czym dowiaduję się od N., że sorry, ale dzisiaj to już mi chemii nie podadzą, tylko jutro. Czyli dzisiaj spędzam sobie bezsensownie noc poza domem, w szpitalnym łóżku, żeby jutro rano obudzić się w tym samym miejscu (nie inaczej, bo nie lunatykuję w nocy...) i dostać moje cytostatyczki. Oczywiście nie wiem czy to będzie kroplówka czy sam zastrzyk, ale podejrzewam, że tym razem raczej kroplówka, bo zdaje mi się, że w innym razie - jak poprzednio daliby mi zaszczor  z WinKrystyny i do domu.
Zamysł pewnie był taki, że przyjeżdżam w czwartek, dostaję chemię, oni sobie mnie obserwują, profilaktycznie dają Dexaven na nudności (ten steryd, prawie jak Dexamethazon, który jak się wstrzykuje, to strasznie smyra w tyłku:/) i w piątek wracam. A w związku z powyższym sytuacja wygląda tak, że dzisiaj, czyli w czwartek jestem na małych pseudo-wakacjach, nie mogę się w nocy przytulić do dupeczki mojego T. (:((( ), w piątek mi dadzą chemię, Dexaven i już gówno sobie mnie poobserwują, bo zaraz biorę wypis i spadam do domu... Gdzie tu logika? Oczywiście nic mi nie będzie po tej chemii, a nawet jeśli będę miała jakiekolwiek nudności, to przecież nic takiego, więc sensu zostawania tutaj nie widzę w ogóle. Niestety rodzice już pojechali do domu a na pociąg nie chce mi się iść ;)

N. powiedziała, że zmniejszy mi dawkę sterydu o połowę, czyli zamiast 1mg, co i tak jest bardzo małą dawką (kiedyś brałam 6...), dostanę 0.5mg. Zdziwiła się, że przez te pół roku (właściwie ponad, bo już sierpień, czyli prawie 8 miesięcy) przytyłam aż tyle... (25kg!!!) Nie wiem czy to to zaważyło na jej decyzji o tym sterydzie, ale pewnie też, zresztą ile można łykać to dziadostwo. Powiedziała, że zupełnie odstawić mi nie może. OK, każda zmiana polegająca na zmiejszeniu dawki Dexa mnie cieszy! Do tego dieta i więcej ruchu i jakoś to będzie!

Wczoraj T. mnie obciął i jakbym miała trochę szczuplejszą twarz, to mogłabym już tak śmigać (bo z tyłu tam, gdzie miałam wyliniałe od naświetlań już mam meszeczkuniuniunio, do którego T. wyrównał mi prawie całą resztę) A tak wyglądam trochę jak gumbas, o ile ktoś kojarzy takiego stwora z którejś z kreskówek albo z filmu - nie jestem pewna, ale twarz i posturę pamiętam. Oto i on :D
Ja jestem niestety mniej opalona... Ale uśmiech tak samo nie schodzi mi z twarzy. Aha, jeszcze gdzieś tam po bokach posiadam uszy w przeciwieństwie do niego.

Jeszcze z przodu z prawej strony, tam gdzie był/jest guz, i gdzie go naświetlali trochę mam prześwity jeśli chodzi o włosinta, ale spokojnie, i tu bardziej się sypnie, mam nadzieję niebawem:) I może wcale nie wylinieję z powodu chemii, bo przecież ja to jestem jakaś dziwna i dziwnie ją znoszę: zero mdłości, osłabienie tylko z powodu ciężkiej dupy a nie chemii, wyniki krwi lepsze niż u niejednego, kogo nie "trują". A jak wylecą, to i lepiej, bo podobno odrastają dużo fajniejsze i zdrowsze, bo organizm wtedy się spręża po chemii i myśli sobie - "Aha, teraz muszę wyprodukować mojej pani mocniejsze włosy, bo te poprzednie wzięły i wypadły, więc tym razem postaram się bardziej..." :D

Standardowo po ogarnięciu wszystkiego na oddziale, całą ekipą - sztuk 4 - ruszyliśmy na łowy. Dzisiaj co prawda 20zł/kg, ale 20 to też nie 70. Wpadło kilka rzeczy do koszyka, a jakże! Ale żebym jakoś strasznie była usatysfakcjonowana, to nie mogę powiedzieć. Nie było tego nawet kilogram, bo zapłaciłam 16zł. Nie jest źle, ale bywało lepiej. Łupy oczywiście pojechały do domu.

Jestem na sali 8A, pierwszy raz na A a nie na B, dwójeczka, z balkonem, z babką, lat 63. Nawet, thank God! nie gada tak dużo. Wyszła jakiś czas temu na balkon na fajkę i chyba zapoznała nowe koleżanki, więc tam stoi i gada a ja mam spokój :))

Zaraz wracam do czytania kolejnej pozycji Zafóna - "Marina". Muszę przyznać, że strasznie wciągające są jego książki. Co prawda jestem dopiero po "Cieniu wiatru", ale obie są świetne, więc pewnie zaraz kupię i "Grę Anioła", "Więźnia Nieba", "Księcia Mgły", "Pałac Północy" i "Światła Września" - zwłaszcza, że niemal wszystkie widziałam w księgarni za ciut ponad 10zł. Oczywiście za każdą z osobna.

Nie wzięłam sobie noża ani widelca. Ani kubka. Ale nie pijam tutejszych herbat ani kaw. Zresztą do jutra się nie z****m bez tegoż oprzyrządowania! T. ma po mnie przyjechać jadąc z pracy, bo załatwił sobie, że będzie kończył jutro na śląsku, więc te parę godzin, nawet jakby mi padła bateria w laptopie (w co szczerze wątpię, bo mam jeszcze prawie 3h), to wytrzymam! Zresztą jak mówię, wracam zaraz do czytania :D <3
Jedzenie mam w lodówce, więc nawet nie tknęłam ichniejszej kolacji w postaci makaronu z grzybami. Nie miałam ochoty, zwłaszcza, że odhaczona została również rytualna pizza w Saluto a potem jeszcze lodzik z "maka" z polewą czekoladową. I teraz weź tu chudnij! Aaaa tam... jak to sobie powtarzam: "Taki guz to przecież nie w kij pierdział...", trzeba mieć coś z życia! :P

DN na luzie o guzie

niedziela, 28 lipca 2013

Gdzie ta słynna niemiecka precyzja?

Jak pewnie zauważyliście w kilku postach - lubię wynajdywać błędy językowe. Nie powiem, że sama ich czasem nie robię, ale się staram ;) Na przykład niemal zawsze muszę sprawdzić jak się pisze "naprawdę" a jak "na pewno". Zawsze to robię, bo NIGDY nie jestem pewna, chociaż to takie popularne słowa i często ich używam.

Jak widać na załączonym obrazku, nie tylko polacy mają problemy z gramatyką, ortografią czy słowotwórstwem. Tu akurat przykład na nieznajomość pisowni u niemców. I to na autostradzie - miejscu tak licznie uczęszczanym... No ludzie kochani - skandal! :p


Nie wiem, może myślą, że nawet jak napiszą źle, to i tak nikt nie zauważy, bo sunie te 160km/h i wyraz - Chur, napisany z błędem (nad którym prowadzę tę rozprawę) minie niezauważywszy, że ten jest napisany źle. A przecież wszyscy wiedzą, że chór to się pisze przez "ó" ;D
_______________________________________________________________________
Ha!Ha!Ha! - Jakie to było śmieszneeeee... ;)
Dobra, spadam się szykować na imieniny do teścia i szwagierka ;)

DN na luzie o guzie

piątek, 26 lipca 2013

Podsumowanie wypadu do Szwajcarii (post numer sto)

Ogólnie wyjazd był cudowny!!!

Szwajcaria jest:
  • piękna
  • droga, (zwłaszcza paliwo...)
  • czysta
  • fajnie, że nie aż tak odległa
  • pełna tuneli i fotoradarów
  • strasznie droga, jeśli chodzi o mandaty za przekroczenie prędkości, czego na szczęście udało nam się nie sprawdzić na własnej skórze :)
  • pełna dziwnych świteł drogowych z mnóstwem strzałek - i ogólnie dużo ich jest na jednym słupie
Ludzie:
  • są mili
  • bogaci - mają praktycznie same "fajne fury"
  • pachną (nie to co nasi rodacy... :/)
  • są trójjęzyczni: od dziecka mówią po niemiecku, francusku i angielsku - w tym ostatnim można było zagadać nawet do starszych pań w sklepach. U nas nie do pomyślenia, żeby któraś zrozumiała, ale nasze kraje są/ były w różnych sytuacjach, które zmusiły ich mieszkańców do takich czy innych zachowań - nasze starsze pokolenia uczyły się rosyjskiego itp. Na pewno wiecie o co mi chodzi... :D
  • bardzo wiele osób pali papierosy
  • jest strasznie dużo wytatuowanych ludzi
  • piesi chodzą po ulicach jak święte krowy w Indiach i każdy kierowca ich swobodnie przepuszcza, dlatego, że jest to dla nich zupełnie normalne
  • jest mnóstwo rowerzystów
  • rowerzyści mogą jechać na czerwonym świetle, zresztą mają tyle ścieżek rowerowych, że i to nie stanowi żadnego problemu
"Więcej grzechów" nie pamiętam..."

Teraz następuje seria podziękowań: 

Dziękuję Japończykom - za umieszczenie w wyposażeniu Hondy Civic klimatyzacji, która przy tych opałach, jakie nam się trafiły chłodziła bardzo przyjemnie całą naszą czwórkę. 
Szwajcarskim stacjom paliw - Shell - za przepięknościowy zegarek, który za zatankowanie 80 litrów paliwa mój ukochany gadżeciarz -  T. wybrał sobie spośród trzech dostępnych kolorów (był jeszcze biały i czerwony).
Hondzince i T. - a osiągnięcie tak zawrotnej prędkości na autostradzie w Niemczech, co pozwoliło nam, w niewielkim pewnie stopniu (ale zawsze...) być w domu ciut wcześniej :D
 Niemieckiemu odpowiednikowi GDDKiA, czy kto tam tym zarządza... - za taaakie cudowne ograniczenia.
Znów poczciwej Hondzince - za niewielkie spalanie=oszczędność paliwa i tym samym pieniędzy na benzynę, dowiezienie nas wszystkich cało i zdrowo w obie strony. 

Moja nerwica natręctw nie może wytrzymać, że przejechaliśmy o te 900m za daleko, żebym po całej podróży mogła uchwycić pięć trójek... ;)

No, ale przede wszystkim podziękowania należą się poniższym państwu - naszym głównym organizatorom i sponsorom, czyli moim Rodzicom, którzy już o tym wiedzą.
Zresztą i tak nie dowiedzieliby się stąd, bo o istnieniu bloga nie mają pojęcia i tak zostanie :)
 Zdjęcie robił T. i ten trochę wymuszony przez niego całus odbył się w Genewie :)
Bardzo podoba mi się to zdjęcie, zwłaszcza, że nie mieli jeszcze takiego :)) :*


Tym samym, w tym setnym już poście kończę opowieści ze Szwajcarii i wracamy do głównej tematyki bloga, czyli narcystycznie - do mnie i mojej pozostałości guza ;D
Kolejny raz odezwę się dopiero 1.08 jak będę w Gliwicach na następnej chemii. Cóż będzie czynić - zasiądę na łóżku i napiszę do Was co i jak, bo jak wspominałam zostaję wtedy na noc:)
Buziaki i dzięki, że czytacie a ja mogłam zamieścić tu aż 100 postów! :*

DN na luzie o guzie

Switzerland day by day - 4), 5) i 6) Bazylea

Bazylea była naszym docelowym miastem z racji pobytu w niej "Jana od Boga".

Jan od Boga to: "cudotwórca, największe duchowe medium naszych czasów", który mieszka i "pracuje" w Brazylii w mieście Abadiania, w miejscu o nazwie Casa. Robi operacje bez znieczulenia, gołymi palcami albo bardzo prostymi narzędziami. Operowani są wtedy jakby w zaświatach, jak zahipotyzowani, często odbywa się to na stojąco a on im grzebie np. w brzuchu. To wszystko można obejrzeć między innymi TUTAJ (tylko cierpliwości, bo jest sporo reklam na początku i dwie serie w środku filmu, co jakieś 15 minut, ale filmik jest wart obejrzenia!). To pięćdziesięcio minutowy dokument. Jednak to nie ten dokument oglądali moi rodzice, kiedy zdecydowali, że się do niego wybierzemy. Tamten był na Planete albo Discovery. Teoretycznie mogłabym streścić ten film, ale szczerze mówiąc nie za bardzo mi się chce, więc odsyłam Was do tego linku, z którego każdy sobie wyniesie, co będzie chciał. Uważam, że jest bardzo ciekawy, jak to całe zjawisko, którym jest dla mnie Jan od Boga. Nie wiem jak inaczej go nazwać. Najpierw parę zdjęć z Bazylei:
Ratusz
 Nasz piękny, modernistycznie urządzony hostel, znów ze śniadankami w cenie, z tej samej "serii", co ten w St. Gallen :) Śmiesznie było rano patrzeć na bardzo wielu współmieszkańców hostelu ubranych na biało tak jak my.
 Pod oknami strumyczek, który przyjemnie szumiąc szybciej mnie usypiał.
 Któregoś dnia podczas spaceru wzdłuż Renu, nad którym mieszkaliśmy, trafił nam się przepiękny zachód słońca! Kolor nieba i samego słoneczka był, delikatnie mówiąc bardzo oryginalny :)
 
Messeplatz

Wracając do spotkania z João.

Pierwszego dnia, czyli w piątek poszliśmy we trójkę, już na 8 rano. Każdy dostał opaskę na nadgarstek. Zasiedliśmy na wielkiej, przepełnionej ludźmi sali targowej na Messeplatz, na który dostaliśmy się tramwajem. Nie musieliśmy płacić za bilety, dlatego, że nasz hostel je zapewniał na tyle dni, na ile się zakwaterowaliśmy. Super sprawa!!!  My nie wydajemy na bilety, nie musimy ruszać samochodu z parkingu, nie kopcimy im spalinami, nie zajmujemy miejsc parkingowych i nie tworzymy korków. Same korzyści, do tego obopólne :)
O równej 9.00 pojawił się "Janek", który z portugalskiego (tłumaczony na angielski) przemówił jak to się cieszy, że nas widzi i nas kocha - zresztą relację z pierwszego spotkania zdawałam TUTAJ. Przejdźmy więc do dwóch pozostałych.

Drugiego dnia byłam już sama a "moi" zwiedzali sobie Basel. Oczywiście! Ja muszę zostać a oni sobie śmigają sami po mieście i oglądają... Najpierw skierowali mnie do sali (która w sumie nie była salą, tylko miejscem za ścianami działowymi, gdzie stały krzesełka i siedzieli medytujący ludzie. Pełno medytujących ludzi...) Zasiadłam i spędziłam tam z zamkniętymi oczami 40minut. Miałam czas na zastanowienie, pomodlenie się o wszystkich, o których chciałam się pomodlić, zastanowienie się nad sobą, życiem itp. Potem poszłam na "salę główną" posiedzieć z kolei tam. Tam też można było medytować, ale już skupiałam się nad czymś innym. Później znów to samo - szło się wężykiem, gęsiego do  João, który jak poprzedniego dnia siedział jakby śnięty w swoim fotelu i patrzył na każdego, kto go mijał. Medytacja i na zupę z bułą. Buła niebylejaka: ok.15cm bagietka z serkiem, wędlinką, pomidorem i ogórkiem konserwowym. Były też wegetariańskie, ale ja to jestem mięsożerna, więc zajadałam się tymi.

Ostatniego dnia - w niedzielę, czyli w dzień wyjazdu, João dla odmiany zjawił się zza naszych pleców i idąc podawał ręce tym, którzy stali najbliżej przejścia. Ja byłam mniej więcej na 4 krzesełku od alejki, ale pewnie i tak nie pałałabym chęcią dotknięcia go. Nie rajcują mnie takie rzeczy. Chyba, że byłaby to Beyonce. Jednakowoż przy kolejnym "mijaniu go" siedzącego prawie jak "na tronie" tego właśnie dnia trzymał lekko wysuniętą dłoń i każdy mógł mu położyć na niej swoją. Wtedy już bez oporów go dotknęłam. I znowu za wszystkimi w kierunku sali "pooperacyjnej" na medytację. Punkt kolejny, to standardowo zupa, której już tego dnia nie jadłam, plus bagietka - jedną zjadłam na miejscu, po dwie kolejne (żeby wziąć "moim" na podróż) do plecaka;) A co się naszukałam wirtualnie wzrokiem współtowarzyszy, że niby to im niosę... Aż chciało mi się śmiać z samej siebie i tych cyrków, które postanowiłam wyprawiać, żeby zabrać dwie bagietki... W końcu usiadłam pod wejściem do klatki schodowej prowadzącej do łazienek i wpakowałam obie do plecaka. Ach ci polacy na wyjeździe! Kradną na potęgę darmowe kanapki... :p Zresztą nie takie darmowe, bo jak pisałam - wizyta jednodniowa to koszt rzędu 180 Euro, a trzydniowa 390, więc czy to była taka kradzież?

Po wszystkich operacjach trzeba za 8 dni ubrać się przed snem na biało, rano wypić szklankę wody, najlepiej tej od niego i poprosić Św. Ignacego Loyolę, czy tam kogoś, i duchy o zdjęcie szwów po operacji. Nie można uprawiać seksu, pić alkoholu, jeść ostrych rzeczy, w tym każdego pieprzu. Jeśli ktoś miał pierwszą operację, to ma się wstrzymać z tym 40dni! Ja w sumie miałam już w takim razie cztery - jedną w domu, do przeczytania TUTAJ i te trzy teraz w Basel.
Czy coś dały?! Nie mam pojęcia, ale moje wyniki krwi są zadziwiająco, hm... idealne. Nic, tylko się cieszyć i ewentualnie czekać na kolejne plusy tych zjawisk, jakie następowały podczas minionego weekendu.

DN na luzie o guzie

środa, 24 lipca 2013

Switzerland day by day - 3) Berno

Kolejnym miastem, które postanowiliśmy zwiedzić  po drodze do Bazylei  było Berno. Piękne miasto, którego centrum można zwiedzać nawet jak pada, bo wzdłuż głównej ulicy pod budynkami są takie - jak to nazwaliśmy - "sukiennice". Tam znajdują się wszelkiej maści sklepy i sklepiki.

 
 To zegar, w którym o pełnej godzinie coś tam się rusza, ale niestety za każdym razem jak go mijaliśmy, do pełnej brakowało albo właśnie jakiś czas temu minęła. Jak pech, to pech.
 To moja ulubiona "rzecz" z Berna - fontanna, których jest tam sporo, ale ta jest wyjątkowa, bo ciut makabryczna - to fontanna "Pożeracza dzieci". Lubię takie klimaty, nie wiem dlaczego :) Tak samo jeśli chodzi o malarstwo, moim ukochanym od dawna pozostaje Zbigniew Beksiński.

 Berneńczycy grają w szachy na jednej z ulic w centrum.
Ja kompletnie nie znam zasad, nie umiem i nie zamierzam się uczyć :D Uwielbiam za to warcaby albo Rummikuba. Nie pogardzę też "Skrabelkami".

Po Bernie już ostatecznie przyszedł czas na dotarcie do Basel, czyli Bazylei, gdzie spędziliśmy kolejne, ostatnie trzy dni. Moi współtowarzysze podróży spotkali się z Janem raz - w piątek, oczywiście razem ze mną. Ja natomiat chodziłam do niego jeszcze przez kolejne dwa dni weekendu. Na ten temat już jutro, mniej więcej tak samo późno jak dzisiaj, bo od dzisiaj jest u mnie siostrzenica i cały dzień zamierzam poświęcić jej.


DN na luzie o guzie

wtorek, 23 lipca 2013

Switzerland day by day - 2) Genewa i Chamonix

Drugiego dnia pobytu w Szwajcarii ruszyliśmy w kierunku Genewy, czyli od St.Gallen około 280km. Tam w dość tanim hotelu Premiere Club, spaliśmy dwie noce. Śniadanka płatne po 5 Euro, wifi za darmo, ale internet działał bardzo wolno. Ale przecież nie przyjechaliśmy "na internet". Tu następuje kilka fotek:
 
 
 Najsłynniejszy widok z Genewy - fontanna, której pompa o mocy 1 mln wat wyrzuca wodę z prędkością 200km/h. Najwyższa w Europie, ma około 150m.
Do prawdy zupełnie nie wiem dlaczego, ale jak z T. zobaczyliśmy tą rzeźbę, ukradkiem "pod wąsem" uśmiechnęliśmy się do siebie ;)
 Jedna z klimatycznych uliczek, których nie ma tam zbyt wiele, ale znalazłam chociaż tą :D
Takie lubię najbardziej!
Następnego dnia pojechaliśmy do Chamonix, żeby wjechać kolejką na szczyt Aiguille du Midi (3842m). T. już tam był za czasów studiów, ale zawsze chciał mnie tam zabrać i mi pokazać. Aaawwww! Wjazd kolejką dla osoby dorosłej, w obie strony to koszt 50 Euro, ale widoki i przeżycia są zdecydowanie tego warte!!! Zwłaszcza gdy kolejka mija słup i w pewnym momencie odnosi się wrażenie spadania. Ludzie się wtedy drą :D Z kolei z góry widać ludzi, którzy do prawdy już nie mają co robić, tylko się wspinają na ten szczyt na piechotę. Samo miasto delikatnie przypomina Zakopane, więc i pod tym względem przypadło T. bardzo do gustu, bo on uwielbia Zakopane i często mnie tam ciągnie, ale nie narzekam :) Koło 17.00 lunęło i cieszyliśmy się, że udało nam się "odbębnić" kolejkę wcześniej, bo później przez chmury nie zobaczylismyśmy nic a tak pogoda była cudowna i widoki przednie. Stąd i zdjęcia pięknie się udały. Oto kilka najciekawszych:

Widok z pierwszej stacji.
Szczyt.
 Moje ulubione! :)
Zrobione już na samym szczycie, który wygląda z dołu tak: ta à la butelka, to już najwyższa część, która była niestety zamknięta.
To widok z kolejki między pierwszą stacją a "dołem"
 Tu już zbierają się chmury, ale my schowaliśmy się "na pizzy"
 Sam środek transportu wygląda tak: 
 To już panorama dworca. T. jako miłośnik trzaskania panoram stał się w tym mistrzem. Można mu zakładać profil na facebooku - "TN Photography" ;)

Tyle jeśli chodzi Genewę i Chamonix.

Dzisiaj byłam w Gliwicach na morfologii. Trochę długo to trwało, ale okazało się, że "Pani D. ależ pani wyprodukowała tych czerwonych krwinek... no naprawdę!" Wyniki mam świetne, aż dziw bierze :) T. w szoku. Nie wiem co o nich myśleć. Może to "Janek"? Cholera wie! W każdym razie wszystko mam idealnie, jedynie dwie rzeczy są podwyższone, a trzy obniżone, ale T.mówi, że to w granicach błędu, zupełnie nieznacznie, i że mam krew lepszą niż niejedna osoba nie na chemii.

Spotkałam Alę, która czekała razem ze mną pod 1.004, ale ona na wyniki MR. Sporo pogadałyśmy :) Okazało się, że postrach oddziału - słynna Pamela nie żyje. Była już bardzo schorowana i niemal co wizytę ją widziałam. Tak samo ostatnio, jak byłam na chemii 11.07 ktoś ją wiózł na oddział wózkiem. Miała chłoniaka, z przerzutami na płuca i kiedyś odmówiła leczenia, więc jej się znacznie pogorszyło. Leczyła się i leczyła aż w końcu... się wyleczyła z ziemskiego padołu. Biedna jej dwójka małych dzieciaczków.

Teraz jadę znowu za tydzień, w czwartek 1.08, tym razem już na chemię i będę musiała spędzić tam jedną noc. Ale jedna noc mi zupełnie nie straszna, zwłaszcza, że w piątki, jak się dzisiaj okazało w tym lumpeksie jest też 10zł/kg, ale na drugiej sali - z żółtymi koszykami. My chodzimy zawsze na czerwone koszyki, bo nie wiedzieliśmy, że w piątki są najtańsze te żółte. Proszę, jak się wszystko fajnie składa :))

DN na luzie o guzie