piątek, 26 lipca 2013

Switzerland day by day - 4), 5) i 6) Bazylea

Bazylea była naszym docelowym miastem z racji pobytu w niej "Jana od Boga".

Jan od Boga to: "cudotwórca, największe duchowe medium naszych czasów", który mieszka i "pracuje" w Brazylii w mieście Abadiania, w miejscu o nazwie Casa. Robi operacje bez znieczulenia, gołymi palcami albo bardzo prostymi narzędziami. Operowani są wtedy jakby w zaświatach, jak zahipotyzowani, często odbywa się to na stojąco a on im grzebie np. w brzuchu. To wszystko można obejrzeć między innymi TUTAJ (tylko cierpliwości, bo jest sporo reklam na początku i dwie serie w środku filmu, co jakieś 15 minut, ale filmik jest wart obejrzenia!). To pięćdziesięcio minutowy dokument. Jednak to nie ten dokument oglądali moi rodzice, kiedy zdecydowali, że się do niego wybierzemy. Tamten był na Planete albo Discovery. Teoretycznie mogłabym streścić ten film, ale szczerze mówiąc nie za bardzo mi się chce, więc odsyłam Was do tego linku, z którego każdy sobie wyniesie, co będzie chciał. Uważam, że jest bardzo ciekawy, jak to całe zjawisko, którym jest dla mnie Jan od Boga. Nie wiem jak inaczej go nazwać. Najpierw parę zdjęć z Bazylei:
Ratusz
 Nasz piękny, modernistycznie urządzony hostel, znów ze śniadankami w cenie, z tej samej "serii", co ten w St. Gallen :) Śmiesznie było rano patrzeć na bardzo wielu współmieszkańców hostelu ubranych na biało tak jak my.
 Pod oknami strumyczek, który przyjemnie szumiąc szybciej mnie usypiał.
 Któregoś dnia podczas spaceru wzdłuż Renu, nad którym mieszkaliśmy, trafił nam się przepiękny zachód słońca! Kolor nieba i samego słoneczka był, delikatnie mówiąc bardzo oryginalny :)
 
Messeplatz

Wracając do spotkania z João.

Pierwszego dnia, czyli w piątek poszliśmy we trójkę, już na 8 rano. Każdy dostał opaskę na nadgarstek. Zasiedliśmy na wielkiej, przepełnionej ludźmi sali targowej na Messeplatz, na który dostaliśmy się tramwajem. Nie musieliśmy płacić za bilety, dlatego, że nasz hostel je zapewniał na tyle dni, na ile się zakwaterowaliśmy. Super sprawa!!!  My nie wydajemy na bilety, nie musimy ruszać samochodu z parkingu, nie kopcimy im spalinami, nie zajmujemy miejsc parkingowych i nie tworzymy korków. Same korzyści, do tego obopólne :)
O równej 9.00 pojawił się "Janek", który z portugalskiego (tłumaczony na angielski) przemówił jak to się cieszy, że nas widzi i nas kocha - zresztą relację z pierwszego spotkania zdawałam TUTAJ. Przejdźmy więc do dwóch pozostałych.

Drugiego dnia byłam już sama a "moi" zwiedzali sobie Basel. Oczywiście! Ja muszę zostać a oni sobie śmigają sami po mieście i oglądają... Najpierw skierowali mnie do sali (która w sumie nie była salą, tylko miejscem za ścianami działowymi, gdzie stały krzesełka i siedzieli medytujący ludzie. Pełno medytujących ludzi...) Zasiadłam i spędziłam tam z zamkniętymi oczami 40minut. Miałam czas na zastanowienie, pomodlenie się o wszystkich, o których chciałam się pomodlić, zastanowienie się nad sobą, życiem itp. Potem poszłam na "salę główną" posiedzieć z kolei tam. Tam też można było medytować, ale już skupiałam się nad czymś innym. Później znów to samo - szło się wężykiem, gęsiego do  João, który jak poprzedniego dnia siedział jakby śnięty w swoim fotelu i patrzył na każdego, kto go mijał. Medytacja i na zupę z bułą. Buła niebylejaka: ok.15cm bagietka z serkiem, wędlinką, pomidorem i ogórkiem konserwowym. Były też wegetariańskie, ale ja to jestem mięsożerna, więc zajadałam się tymi.

Ostatniego dnia - w niedzielę, czyli w dzień wyjazdu, João dla odmiany zjawił się zza naszych pleców i idąc podawał ręce tym, którzy stali najbliżej przejścia. Ja byłam mniej więcej na 4 krzesełku od alejki, ale pewnie i tak nie pałałabym chęcią dotknięcia go. Nie rajcują mnie takie rzeczy. Chyba, że byłaby to Beyonce. Jednakowoż przy kolejnym "mijaniu go" siedzącego prawie jak "na tronie" tego właśnie dnia trzymał lekko wysuniętą dłoń i każdy mógł mu położyć na niej swoją. Wtedy już bez oporów go dotknęłam. I znowu za wszystkimi w kierunku sali "pooperacyjnej" na medytację. Punkt kolejny, to standardowo zupa, której już tego dnia nie jadłam, plus bagietka - jedną zjadłam na miejscu, po dwie kolejne (żeby wziąć "moim" na podróż) do plecaka;) A co się naszukałam wirtualnie wzrokiem współtowarzyszy, że niby to im niosę... Aż chciało mi się śmiać z samej siebie i tych cyrków, które postanowiłam wyprawiać, żeby zabrać dwie bagietki... W końcu usiadłam pod wejściem do klatki schodowej prowadzącej do łazienek i wpakowałam obie do plecaka. Ach ci polacy na wyjeździe! Kradną na potęgę darmowe kanapki... :p Zresztą nie takie darmowe, bo jak pisałam - wizyta jednodniowa to koszt rzędu 180 Euro, a trzydniowa 390, więc czy to była taka kradzież?

Po wszystkich operacjach trzeba za 8 dni ubrać się przed snem na biało, rano wypić szklankę wody, najlepiej tej od niego i poprosić Św. Ignacego Loyolę, czy tam kogoś, i duchy o zdjęcie szwów po operacji. Nie można uprawiać seksu, pić alkoholu, jeść ostrych rzeczy, w tym każdego pieprzu. Jeśli ktoś miał pierwszą operację, to ma się wstrzymać z tym 40dni! Ja w sumie miałam już w takim razie cztery - jedną w domu, do przeczytania TUTAJ i te trzy teraz w Basel.
Czy coś dały?! Nie mam pojęcia, ale moje wyniki krwi są zadziwiająco, hm... idealne. Nic, tylko się cieszyć i ewentualnie czekać na kolejne plusy tych zjawisk, jakie następowały podczas minionego weekendu.

DN na luzie o guzie

2 komentarze:

  1. Hmm ciekawa jestem czy to faktycznie może mieć coś wspólnego z tymi spotkaniami, ale szczerze mówiąc jestem bardzo sceptycznie nastawiona do takich rzeczy. A drapnięcie kanapek niezłe :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie mniej sceptycznie podchodzę do takich "czarodziejów", ale może coś pomogło, bo nie czuję, żeby zaszkodziło.. No i kanapki "za darmo";)

      Usuń

Błagam, nie piszcie, że mi współczujecie, bo na prawdę nie ma czego!