sobota, 22 czerwca 2013

Jeden mały strzał

...a czekania pół dnia.
Zaczęło się dobrze, bo kolejka do oddania krwi była króciutka i nie musiałam w ogóle czekać, w dodatku moje zlecenie było w komputerze i nie musiałam po nie biec na Ip. Po szybkim śniadaniu poszliśmy się przejść do parku, bo pod 1.004 miałam być dopiero między 10 a 10.30. Pani doktor przyszła przed 11.00, przez co z gorąca i niewyspania drzemałam na krzesełku, póki nie obudziła mnie... Mirka, która przyjechała na kontrolę i okazało się, że na wątrobie już jej wszystko zniknęło :D Jeszcze tylko cycki! Bardzo się cieszę:)

Znowu musiałam machnąć pięć podpisów, że się zgadzam na chemię, iść na Izbę Przyjęć, założyć opaskę i przejść całą procedurę przyjęcia na oddział. Na górze na szczęście nie musiałam się kłaść do żadnego łóżka, tylko czekać na świetlicy aż mnie zawołają, jak przyniosą mój lek. No i tu zaczęło się czekanie. Bite 3 godziny katorgi przed telewizorem, na którym polszmat wyświetlał kolejno "Dlaczego ja?" albo "Pamiętniki z wakacji"... I ludzie TO na prawdę oglądają... Jak już wszyscy pacjenci się rozeszli, to tata sobie przełączył na jakieś polityczne cośtam a ja się wyłożyłam na kanapie, w celu ucięcia sobie drzemki w normalnej pozycji. Oczywiście dokładnie w tym momencie przyszła po mnie pielęgniarka, z wiadomością, że winkrystyna właśnie dotarła. Poszłam za nią do zabiegowego a ona mi tylko wbiła wenflon, nawet go porządnie nie zakleiła, wcisnęła w prawe przedramię płyn, którego nawet nie wiem ile było, bo strzykawka była owinięta w zielony celofan. Wypis i tabletki do łykania w domu (przez nadchodzące dwa tygodnie) w rękę i do widzenia. Tyle czekania po jeden strzał.
Teraz, do następnej chemii mam łyknąć 33 tabletki z prokarbazyną o wdzięcznej nazwie Natulan i 11 lipca na kolejny zastrzyk, poprzedzony analizą krwi. Jeśli krew się pogorszy (póki co jest wszystko dobrze!), to nie będą mogli mi podać kolejnej dawki, ale myślę, że się nie pogorszy, bo i dlaczego miałaby się pogorszyć, głupia czy jaka?
Dzisiaj upał zelżał na całe szczęście :) W związku z tym szykuje się bardzo miły dzień w towarzystwie tylko i wyłącznie mojego Ukochanego T., z którym w tym roku spędzaliśmy razem strasznie mało czasu, więc chcemy to nadrobić i dlatego z nikim się nie spotykamy. Poza tym obojgu nam się nie chce i doszliśmy do wniosku, że najlepiej nam jak jesteśmy sami we dwoje i już. A najfajniej jest wieczorem, jak się razem kładziemy pod lampeczką i czytamy, każdy swoją książkę, a także w niedziele, kiedy to ruszamy na nasze małe wycieczki po Jurze z psem. I tyle.

TUTAJ, a także ciut niżej możecie poczytać nt. schematu PCV, według którego jestem leczona. Ale spokojnie - to nie oznacza, że faszerują mnie polichlorkiem winylu... ;D

"Schemat PCV stosowany w leczeniu skąpodrzewiaków zawiera lomustynę (110mg/m2 p.o. w dniu 1.), prokarbazynę (60mg/m2 p.o. w dniach 8.-21.) i winkrystynę (1,4mg/m2 – maksymalnie 2mg – w dniach 8. i 29.) Cykle powtarzane są co 6-8 tygodni. U chorych na glejaka wielopostaciowego randomizowane badania wykazały skuteczność pooperacyjnej radioterapii z jednoczesną chemioterapią temozolomidem z kontynuacją stosowania tego leku przez 6 miesięcy po zakończeniu chemioradioterapii. Wartość skojarzonego leczenia jest wyższa w przypadku metylacji promotora genu MGMT. Chemioterapia doguzowa lub przeztętnicza w nowotworach OUN ma charakter doświadczalny, natomiast stosowanie dokanałowe (najczęściej metotreksat i arabinozyd cytozyny( jest wskazane w naciekaniu opon i rozsiewie nowotworu drogą płynu mózgowo-rdzeniowego."

sobota, 15 czerwca 2013

Na szpileczkach i już prawie w trampeczkach

Siedzę i czekam. Już teraz tylko na wizytę i na rodziców. W końcu udało nam się doczekać na spóźnione takie sobie śniadanie w postaci - znów kromek chleba, masła i tego, co zwykle za słodkiego miodu, no ale brzuchol pełny i zadowolony. Niby tyle kazali czekać jakby to miało przyjść nie wiadomo co, wymagające takich długich przygotowań;) 
Mało istotne w każdym razie, bo dzisiaj następuje moja wyczekiwana ewakuacja z IO, po 5 dniach..., czyli dokładnie maksymalnie tylu, ile zakładalam :)

Wstałam parę minut po 8.00 ze strachu, że N. wpadnie jak wczoraj i znowu zastanie nas w pieleszach mówiąc "Oooo, młodzież jeszcze śpi". Dziołcha obok (22), nie wstaje w ogóle, więc mogła ją sobie zastać w takim stanie, ale ja - tak zwana chodząca - zwyczajnie zaspałam. W związku z tym kierowana wczorajszymi doświadczeniami i lękiem przed powtórką z rozrywki, zwlekłam się do łazienki, umyłam, ubrałam, nawet pomalowałam. Zjechałam na dół kupić sobie wodę, bo już wyżłopałam od wczoraj trzy butelki (T. byłby ze mnie dumny, bo sam kazał mi jak najwięcej pić, zresztą dla mnie to żaden problem!), niestety bufet w sobotę jest dopiero od 11.00 i kupiłam tylko do picia czekladkę na gorąco z maszyny, która kiedyś buchnęła mi piątaka i zostawiła z niczym, ale nie jestem pamiętliwa :P
Już być może koło 11.00 przyjadą moi rodzice, więc chyba nie ma sensu wydawać 3.50,-, bo mają przywieźć wodę ze sobą. W szpitalach, to się chyba nigdzie nie zdarza, żeby woda była poniżej 2zł... Wiadomo, że to taki chodliwy towar (jak chleb itp.), że zawsze będą na niego chętni i to cała masa, więc dlaczego by nie zarobić 200% na jednej butelce? 

Bardzom ciekawa czy zahaczymy znowu o pizzerię, to nasz taki rytuał ;) W końcu wisi nade mną fatum diety, ale postanowiłam sobie, że zacznę od poniedziałku. Skoro jutro obiad u teściowej, więc to chyba jasne, że dopiero od poniedziałku... Jak nie zjeść tych pyszności przygotowanych specjalnie dla synuweczki? No jak? Nie da się, nie można sprawiać przykrości teściowej! Już myślami jestem w domu... No szybciej głupi czasie, mijaj! 

DN na luzie o guzie

piątek, 14 czerwca 2013

No w końcu!

Po trzydniowym oczekiwaniu na chemię, zlitowali się i nareszcie mi ją podali. Podpięli mnie też lewą dłonią do Mannitolu, który już "wypiłam", wstrzyknęli Dexaven, który po kilku sekundach od podania zaczyna się ujawniać jako szczypanie w tyłek. Pielęgniarka powiedziała, że zawsze wie, kiedy zaczyna działać, bo pacjentki "zaczynają trzeć tyłkami na krzesełkach". Nie da się nie, bo to strasznie szczypie/ smyra i jest dziwnie, tak, jakby usiąść na pokrzywach, ale centralnie "tylnym wyjściem". To steryd o działaniu przeciwwymiotnym i chyba jeszcze nie raz to dostanę. Sama chemia wygląda tak, że łyknęłam sześciu tych szaro-zielonych przyjaciół o wdzięcznej nazwie Lomustyna:

Najczęstsze skutki uboczne: "Zmęczenie i osłabienie, zaburzenie funkcji krwiotwórczej szpiku kostnego, nudności i wymioty, bezpłodność; Znane jest uszkadzające działanie terapeutycznych dawek cytostatyków na układ krwiotwórczy, odpornościowy, pokarmowy, moczowy, nerwowy, na mięsień sercowy, płuca, gonady i wątrobę." No to за здоровье!

Wystałam się pod pokojem mojej pani doktor jak ten wazon, ale w końcu się doczekałam i miała dla mnie chwilę, żeby odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie o terminy chemii, przynajmniej o kolejny. Za tydzień, w piątek mam się stawić na zastrzyk. Już raczej bez zostawania na oddziale, ale dopytam się dokładniej przy wyjściu jutro. Kolejna chemia 12 lipca, więc skoro planujemy wyjazd w następnym tygodniu, to nie koliduje z niczym. Później mam dostać tabletki do domu na kolejne 14 dni a później jakaś przerwa, koło 2 sierpnia znowu mam przyjechać i tak w kółko. Nie pasuje mi to, że wszystkie te dni, to piątki, a mnie urządzałyby wtorki z wiadomych względów ;) 50zł za kg to nie 10zł/kg !!!
Jutro do domu, hurra!!! :) :D <3

P.S. Wspominałam, że skończyłam wczoraj czytać książkę. Ma tytuł "Nie wiem, jak ona to robi" Allison Pearson, powstał nawet film na jej podstawie z S.J.Parker w roli tytuowej Onej (nie oglądałam). W związku z tym, że skończyłam ją czytać, dzisiaj musiałam sobie kupić jakąś badziewną Olivię, bo kosztowała tylko 2.50, ale nie o tym teraz chciałam.
Na jednej ze stron tejże książki, przełożonej z angielskiego przez pana Jacka Manickiego wyłapałam coś, czego nie cierpię prawie tak samo jak wyrazów i zwrotów "ten perfum/ta perfuma", "zjemy torta", "zagramy mecza", "półtorej miesiąca"...


Nie wiem czy Wy będziecie się z tego śmieli, ale mnie do śmiechu nie jest. No cóż... jak widać każdy może tłumaczyć z angielskiego, nie każdy jednak umie poprawnie pisać po polskiemu.

DN na luzie o guzie

czwartek, 13 czerwca 2013

Frustrująca bezczynność

Od dwóch dni czekam na tą jedną tabletkę, którą miałam dostać wczoraj albo dzisiaj, a już jest prawie pewne, że dostanę nie wcześniej niż jutro. W związku z tym nie wiem też czy jutro mnie wypuszczą do domu, bo moja lekarka wspomniała, że możliwe, że zostanę do soboty.

Och! Jak cudownie jest siedzieć tu od wtorku i czekać na jedną małą tabletkę. Bezczynnie. Bezsensu. Do tego właśnie przed chwilą skończyłam książkę :( Mam współlokatorkę. Leżąca - po operacji kręgosłupa. Jest młoda, pewnie nawet młodsza ode mnie, ale w ogóle nie chce mi się z nią gadać. Jak zresztą z nikim. Jej pewnie ze mną też, bo nic nie mówi. No i obie jesteśmy z tego powodu szczęśliwe. Ja na pewno.

Zaczynam się denerwować i coraz bardziej niecierpliwić tym czekaniem. Znowu kolejny dzień nic, takie bezsensowne tracenie czasu. Mogłam gdzieś iść, ale nie, bo nie wiadomo przecież czy w tym momencie akurat nie zechcą nafaszerować mnie pigułą. Znając moje szczęście, wyszłabym i pewnie później dowiedziałabym się, że mnie szukali i przez to muszą mi podać dopiero jutro, bo się spóźniłam itp. Wyszłoby na to samo, z tą różnicą, że teraz gniję w sali bez potrzeby. No i ta książka... Musiała mi się skończyć, cholera, a dwóch nie brałam, bo przecież "zaraz mnie wypuszczą"... Sucks!

DN na luzie o guzie

Ale by było...

Poszłam wczoraj spać w miarę wcześnie, bo czytałam tylko do 23. Mimo to prawie zaspałam na wizytę i to tą dużą, czwartkową. Obudziłam się o 8.58 i zamarłam, ale i tak niespiesznie otworzyłam sobie balkon, umyłam twarz, założyłam bluzę, zajęłam się poprawianiem łóżka, wypiłam wodę... A tu oni wchodzą!!! Oczywiście nie wszyscy, bo by się nie zmieścili, tylu ich chodzi. W ostatniej sekundzie ze wszystkim zdążylam! Trwało to 5 minut odkąd podniosłam się z łóżka. Ale by były jaja jakbym nie zdążyła... I wstyd:/ Wchodzą a ja jeszcze leżę, albo, co gorsza śpię... Profesora nie było, więc pani doktor zdawała relację na mój temat jakiejś babce, którą już na oczy, owszem widziałam, ale nie wiem kto to. Może zastępuje profesora, jak go nie ma, chociaż myślałam, że kolejna po nim w hierarchii jest właśnie moja. Ale widocznie nie. Nic nowego się oczywiście nie dowiedziałam, zresztą byłam jeszcze w takim szoku, z powodu tego, że zaspałam i ledwo zdążyłam, że nie za bardzo skupiłam się na tym, co mówi. Wiem tylko, że jeszcze ma do mnie przyjść omówić szczegóły, a właściwie, jak powiedziała "wrócić do rozmowy". No to czekam, chociaż pewnie będzie tak późno, jak wczoraj, czyli w okolicach 15.00. Przecież zanim się kobita ogarnie na dole z przyjezdnymi pacjentami do przyjęcia i wszystkim innym, co ma na głowie, to nic dziwnego, że ciężko ją złapać, w dodatku nie biegnącą i sapiącą. No cóż, taka praca, ale i co miesiąc pięciocyfrowa wypłata na konto spływa, czego jej nie żałuję, ani nikomu tutaj, bo ci lekarze na prawdę odwalają kawał ciężkiej roboty. A do tego mają świetne podejście do pacjentów. No może poza jednym starszym gościem, który jest strasznym chamem i odnosi się do pacjentów beznadziejnie, i ma na nazwisko jak rasa psów, które miały pożreć Bridget Jones.

Na śniadanie znowu było mleko, tym razem z czymś na kszałt lanych klusek, chleb, masło, 3 plasterki żółtego sera, pomidor. Chleb mi się trafił felerny, bo jedna duża kromka i 3 maleńkie (w tym piętka, w dodatku pozostałe dwie dziurawe) zamiast standardowo 2 dużych (każdy tak dostaje na śniadanie i kolację), ale wystarczyło, najadłam się i nie narzekam. Poprawiłam Actimelem i jeszcze mam Activię na drugie śniadanie, a w lodówce jeszcze serek wiejski. Na obiad wyczytałam, że dadzą coś dobrego - mianowicie cycek z kury z jakimś sosikiem, ziemniaczki i surówka, ale za Chiny nie pamiętam z czego. Także tego, jest dobrze :) Tylko niech mi jeszcze powie, że dzisiaj dostanę i mogę wracać, to będzie git! W końcu dzisiaj będą trzy dni, to Fundusz im da za mnie kasę;) Nie nastawiam się, bo wolę się miło rozczarować niż pomyśleć, że dzisiaj wyjdę a tu guzik, bo jutro. I tak nie ma tragedii :) Jak się dowiem, co i jak, to znowu napiszę a póki co zabieram się za czytanie, ale najpierw idę po coś dobrego na dół do bufetu :D :D

środa, 12 czerwca 2013

Teraz już wszystko wiem

Pani doktor dotrzymała słowa i odwiedziła mnie po raz drugi - tak jak zapowiedziała podczas porannej wizyty. Tym razam była sama, za to z pękiem kluczy od miliona drzwi, między którymi lata jak szalona po całym oddziale stukając tymi swoimi obcasami, i stosikiem kartek jako ściągawka. Siadła sobie na krzesełku obok mojego łóżka i wytłumaczyła mi na czym to wszystko ma polegać.

Otóż.

Jutro mi dadzą pierwszą tabletkę. Nie wiem czy tym samym wypuszczą mnie do domu, ale za osiem dni mam wrócić na zastrzyk/ szybki wlew/ mini kroplówkę już chyba bez zostawania na noc w IO (ale nie dam sobie uciąć żadnej kończyny). Później mam kontynuować tabletki. Za kolejne ileśtam dni stawić się na wlew i tak to mniej więcej ma wyglądać - jak liczę do około stycznia 2014. O ile nie spadną mi wyniki krwi, a mogą, bo wtedy przerywamy przynajmniej na jakiś tam czas. Znowu padła inna liczba odstępów, bo tym razem powiedziała 6-8 tygodni. Ja już nic nie rozumiem. Szczegóły dostanę na jeszcze jednej kartce. Póki co dostałam do podpisu zgodę na leczenie razem z takim mini informatorem o skutkach ubocznych, lekach i samym leczeniu. Know-how.

Po raz kolejny z poważną miną zapytała mnie "Czy rozmawiała pani z mężem o tym, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że może być pani przez to bezpłodna." Tak. "No i co on na to?" Nic. Ma nadzieję, że jednak będziemy mogli mieć kiedyś dziecko...
I zawsze mówi to z taką pewnością jakby był jakimś zafajdanym prorokiem. A skąd on może wiedzieć, skoro ona - lekarz, mówi, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo. Nie potrzebuję głupiego pocieszenia: "Tak, na pewno wam się uda! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze." Dziękuję bardzo! Pieprzenie w bambus. Kurwa! Tyle czasu nie chciałam, tyle zwlekałam... Nawet myślałam, że jest mi tak strasznie wygodnie i dobrze, że w ogóle mogłabym nie mieć dzieci. A teraz jak chcę, to być może już nie będę mogła, bo zatrzyma mi się miesiączka, jajniki mają przestać pracować - menopauza, i dupa zbita! Następuje historyczna chwila - drugi raz od grudnia 2012 zdarza mi się płakać.

Z plusów w dniu dzisiejszym można odnotować, że:
Nic mnie nie bolało.
Jestem sama na sali, bo Małgosia się zmyła a nowego nikogo nie przyjęli (hurra!)
Jest ładna pogoda, dzięki której siedzę sobie przy otwartym na oścież balkonie, ale dzisiaj to i tak już nigdzie się nie wybieram, bo raz - nie chce mi się, dwa - rozmazałam się, trzy - szkoda mi kasy i cztery - za chwilę kolacja. A poza tym gdzie tu iść i z kim i  po co tak na prawdę:( Poczytam sobie i już... Zgniję w tym łóżku. Wypuście mnie jutro do domu...

DN na luzie o guzie

Czekam

Nie było jeszcze wizyty, ale za to było już wołanie na pobranie krwi - znowu, mimo, że wczoraj oddawałam, ale pani doktor coś tam jeszcze zleciła. Było już też śniadanie, standardowo, koło 9.00 - mleko z jakimś gorzkim czymś, na kształt kaszy? otrębów? otrąb? Dwie kromki białego chleba, zwyczajowa paczuszka pysznego masełka President i 4 plasterki dość zjadliwej mielonki. Przy odnoszeniu tacy na wózek zatrzymałam się przy kartce z menu, ale nic mnie nie zachwyciło z tego, co ma być podane jeszcze dzisiaj. Nie będę jednak narzekać, bo to nie Sheraton, a żarcie jest przecież bardzo dobre. W razie czego zawsze mogę sobie iść do bufetu na jakiś obiad czy kolację. Tak sobie myślę, a w zasadzie bardziej marzę o "naszych" naleśnikach, na które często chodziliśmy jak T. przyjeżdżał głodny po pracy w czasie, jak miałam naświelania. Boże... teraz jak się zastanowię, to - "kieeedyyy to byłooooo..."

Wiem, że i chemia szybko zleci, jednakowoż w sumie wyjdzie na to, że będę się rozbijała po szpitalach przez caaaały 2013 rok. Niemal 365 dni w plecy. Dziwnie. Można sobie to wpisać w CV? ;D Skończę chemię w okolicach grudnia, czyli dokładnie rok od tego jak zrobili mi TK i wykryli, że sobie naciekł, i sobie tam siedzi, i czeka nie wiadomo na co, chyba, żeby mi zabrać rok z życia :P Głupek jeden! Muszę go jakoś nazwać. Mirka miała "Hermana". Ja na swojego nie mam pomysłu. (Może ogłoszę konkurs na najciekawsze imię dla mojego guza?;) 

Nadal jestem niepocieszona, że te odstępy między kolejnymi dawkami muszą być sześcio- a nie dwu-, czy nawet trzytygodniowe. No, ale przecież nic na to nie poradzę. Challenge accepted i heja banana :P Pewnie dostanę jakąś inną chemię niż te wszystkie babki, z którymi do tej pory rozmawiałam, bo one miały ją zwykle na coś innego, to raz. Dwa, że w innych odstępach, trzy, że mocniejszą, bo miały z reguły przerzuty, ja dostanę do domu jeszcze chemię w tabletkach, cztery ja to ja, a one to one i w zasadzie każdy ma inaczej i nie ma się co sugerować innymi!

Jak przyjdzie moja pani, to pewnie dzisiaj mnie poinformuje przede wszystkim kiedy mi ją podadzą - wczoraj mówiła, że dzisiaj albo jutro. Jest mi to w zasadzie obojętne, bo i tak myślę, że w piątek najpóźniej mnie wypuszczą do domu. Czasami też "wywalają" ludzi jeszcze tego samego dnia jak im podadzą chemię, ale wydaje mi się, że ze mną tak nie zrobi, bo będzie chciała mnie poobserwować min.jeden dzień. Przynajmniej na to liczę, ale jak powie "N.! Dostałaś chemię?! No dostałaś, pytam się?! To do domu!", to też się nie pogniewam :D
Powinna niedługo być, bo karty każdego z lekarzy już grzecznie i równiutko leżą rozłożone na pielęgniarskiej ladzie. Come on! Chcę sobie zejść na dół po zapas wody a nie chcę się z nią minąć! Już 10.00 przychodź kobieto...

DN na luzie o guzie

wtorek, 11 czerwca 2013

Powrót na stare śmieci, czyli IO welcome back

Nie wyspałam się, bo pies się zebździł w domu przed 4.00 i musiałam wstać posprzątać, bo stnikało. Budzik zadzwonił półtorej godziny później, bo u rodziców miałam być na 6.00 i o tej też mieliśmy wyjechać. Do Gliwic, pod IO zajechaliśmy planowo - po półtorej godziny. Rejestracja, kolejka do pobrania krwi. Znowu nie ma mojego zlecenia, nikt w sekretariacie nie odbiera, "pani pójdzie pod 1.004 i poprosi o to zlecenie a potem do mnie już bez kolejki". Idę, proszę, dostaję, wracam, krew się leje. Śniadanie i herbata w bufecie. Zastanawialiśmy się chwilę czy iść "na szmaty" teraz, czy po wizycie w 1.004. Szmaty musiały poczekać. My zresztą też i to aż do 13.00, co było jakimś rekordem jeśli chodzi o długość czekania pod tą salą! No ale w końcu wyszła zza drzwi i zawołała mnie po imieniu, a normalnie innych wołała po nazwisku. Ma się te względy ;) Gadka, szmatka... Bla, bla, bla... MR pokazał, że coś tam się zmiejszyło, ale jeszcze jest, bo wiadomo, że chirurg nie wyciął wszystkiego, bo ten guz to był taki a taki i jakby wyciął, to uszkodziłby mi coś i mogło być ze mną nieciekawie. A tak jestem sprawna i jest gites. Po naświetlaniach, mimo, że to dopiero miesiąc, widać, że jest go ciut mniej, obrzęk został, ale też jest trochę zmniejszony. To jest rodzaj guza, który jest nie odporny na chemię, więc jeśli się zdecydowałam, to oni nadal są chętni, tylko, żebym pamiętała o skutkach, m.in. o tym, że mogę nie móc mieć dzieci. No i co ja na to. Ja na to, otóż pani doktor, że się zgadzam. - To bardzo się cieszę. - To ja też! - W takim razie dzisiaj panią zostawiamy. - OK! Super. 
Czekanie się opłaciło. Taką miałam nadzieję już od kilku dni, w związku z tym marcinkiewiczowe: "Yes, yes, yes!" Pani doktor zgodziła się, żebym wyjechała w połowie lipca na tydzień. Nie mówiliśmy jej po co i dlaczego, i że do Jana od Boga. Po co? Nieważne gdzie jedziemy. Zgodziła się i już. Następna chemia jednak za sześć tygodni a nie za dwa ani trzy. Więc licząc, tak jak mówi: 6 chemii x 6 tygodni odstępu= 36 :4 tygodnie= 9 miesięcy... Myślałam, że krócej, bo zdawało mi się, że jak inne babki będę się stawiać na chemię co trzy tygodnie max, ale przecież się nie pochlastam z tego powodu...

Dobra! Po wizycie kierunek izba przyjęć, sekretne przejście do wind już tylko dla pacjentów, którzy są przyjmowani na oddział, pasek na rękę i jazda na Vp. Na oddziale, w dyżurce pani pielęgniarka proponuje mi salę 16 B, czyli moją poprzednią, ale z racji, że widziałam dzisiaj męża tej babki, która ze mną w niej była i spała przy zapalonym świetle, poprosiłam o inną. Jaki ze mnie burżuj?! Przebieram sobie w salach jakby było nie wiadomo ile wolnych! :) No więc wylądowałam na bloku A, zupełnie z drugiej strony niż poprzednio, w sali tym razem 6 B. Dwójka, z jedną lokatorką, która wychodzi jutro. I z balkonem, z którego nie planuję korzystać z racji panującej aury. Nie palę, więc ani mnie on ziębi, ani parzy. Co prawda babki z sąsiedniego pokoju ponoć chadzają tu palić, ale dobra pozwolę im. Już im zapowiedziałam, że nie podkabluję :D 
Po tym jak zostawiłam swoje rzeczy, czyli raptem jedną torbę poszliśmy cichaczem do samochodu i na pizzę, do centrum chociaż nie pozwolono nam już wychodzić, "...bo jest 13.30" (?!) Bitch, please! Poprzednio wychodziłam o tej, albo jeszcze później do miasta no i co? Też nie było można:P 
Po pizzy przyszedł wreszcie czas na szmaty, ale nie byliśmy tak długo jak poprzednio, bo i tak mieliśmy nie wychodzić ze szpitala i rodzice wpadli w panikę, że późno, że ktoś mnie pewnie szuka itp. itd. ;) Oczywiście parę łupów do domu wróciło, bo nie byłabym sobą! Niekryta satysfakcja jest. Niewielka, ale zawsze. Rodziców odprawiłam o 16.00, żeby sobie spokojnie dojechali do domu a ja, żebym mogła sobie odpocząć i popisać. 
Rozpakowałam się i oszacowałam, że wzięłam za mały żel pod prysznic, nie wzięłam kubka, ale nie korzystam z ichniejszych herbat ani kaw, więc нет проблем. Nie mam też żadnego "naparszanego" toniku do twarzy... I zapomniałam o papierze toaletowym, ale póki co narwałam sobie z ogólnodostępnego kibla, tego z napisem "WC pacientów", a najwyżej jutro sobie kupię. Albo narwę sobie znowu... jak jakie kwiaty na łące :) - Narwę ci papieru, jak kwiatów na łące, najdrożsiejsza ma! Chcesz? - A rwij, tylko przestań p*******ć!... <-WTF?!

Małgosia - współlokatorka opowiedziała mi o skuteczności Listerinu na pleśniawki i grzybicę jamy ustnej, która się robi po chemii. Hurra! Już się nie mogę doczekać... Pozostałych grzybic również. Dobra, póki co nie będę się niczym martwić na zapas, bo nawet, szczerze mówiąc nie chce mi się! Zjadłam pyszną odmężową sałatkę owocową z wczoraj, zaraz sobie poczytam albo się prześpię, bo nie chce mi się gadać z moją współlokatorką (ani z nikim), a może jak zobaczy, że śpię, to przestanie mi ciągle zadawać masę pytań... Stej tjund, jutro kolejna relacja!

DN nwlbjpg

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Góry i doliny

Tak to jest z tymi babami, a przynajmniej ze mną! Bach! i wszystko przechodzi. Jak ręką odjął. Bez żadnej magii czy fajerwerków. Od wczoraj już nie jestem "rolnik sam w dolinie", tylko wznoszę się na wyżyny, wręcz góry i reprezentuję zero wkurzenia. Oaza spokoju! To u mnie normalka - taki okołomiesiączkowy rollercoaster. Jednego dnia złość, smutek, prawie czarna rozpacz. Następnego dnia zero zwracania uwagi na jakiekolwiek problemy, motywacja do działania i łagodność niczym u baranka.
Wczoraj pogoda była boska, T. w końcu nie pracował przy domu, wiadomo - niedziela, więc urządziliśmy sobie znowu długą wycieczkę, ale nie tylko to było powodem zmiany mojego nastawienia do życia.

Ruiny kościoła pw. Św.Stanisława w Żarkach // widoczek z góry, na której stoi // Góra Zborów // Moja własna łajba :D - cudny stateczek z kory, z masztem i żaglem wyrzeźbiony nożem dla mnie przez T. // widok na zalew w Poraju z lasu, po którym spacerowaliśmy // Bizkit niucha za niebieskim chrząszczem, którego na zdjęciu akurat nie widać, bo się schował przed tym wścibskim mokrym nosem...

Zapewne poziom hormonów osiągnął jakiś tam pułap, że wkurzenie zostało zastąpione przez chillout... tak to już ze mną jest. Załamanie związane z wagą itp. mi przeszło i wręcz zaczęłam oczyma wyobraźni widzieć siebie już po diecie i ćwiczeniach. Nawet założyłam się z T., że do moich kolejnych urodzin, czyli do kwietnia znowu będę ważyć te 22kg mniej. Jeśli wygram, albo on, to wybieramy sobie obojętnie jaką nagrodę, kto na co będzie miał ochotę. Ale on nie wygra, bo ja już mam w głowie ustalony cały plan! Hie, hie, hie! Cieszy mnie dodatkowo fakt, że T. zgodził się, żebym teraz na chemii była na diecie białkowej. Tzn. powinno się być na diecie białkowej, tak gdzieś wyczytał. Podchwyciłam i powiedziałam, że w takim razie przechodzę znowu "na dukana", ale oczywiście w granicach rozsądku i trochę zmodyfikowanego. Uwielbiam tą dietę i super, że się zgodził :D:D:D

Myślę, że jak tylko dojdę do siebie po chemii, mój organizm zdąży się zregenerować i nabiorę sił, o ile takowe mi odejdą, to będę mogła zacząć intensywnie ćwiczyć. Zupełnie jak nie ja, bo ja ćwiczyć nie cierpię... i sama się teraz dziwię, że w ogólę wpadło mi to do głowy ;)
Dzięki pewnemu wirtualnemu gryzoniowi zorganizowałam już sobie filmy do programu ćwiczeń P90X, o których pisałam poprzednio. To jest płatne (chyba, że się skorzysta z tego, co ja), ale efekty zniewalające! Trwa 90 dni i z tego, co widzę, to ćwiczy się około 60 minut dziennie. Ćwiczenia są bardzo zróżnicowane a efekty ogromne, dlatego, że codziennie ćwiczy się inne partie i organizm nie zdąży się przyzwyczaić do danego rodzaju wysiłku, przynajmniej tak opowiadała ta kobieta, którą oglądałam. Jeszcze parę akcesoriów, czyli głównie przyrządów, tj.hantle, czy drążek na drzwi do podciągania i będzie komplet, a ja gotowa, żeby dać sobie, brzydko mówiąc w dupę. Chyba jestem nienormalna, bo już nie mogę się doczekać...
(Tu film, o którym wcześniej wspominałam, Tu ich strona, Tu info z wikipedii, ale tylko po angielsku, Tu program do kupienia na Allegro. Ceny na akurat tym portalu, dzisiaj wahają się od 175,- do 217PLN.)

Ogólnie jest to zestaw przeróżnych skoków i innych fitnessowych i siłowych, wykręcających człowieka na drugą stronę, jak szmatę układów. Teraz tego nie zrobię z wiadomych względów - przede wszystkim chodzi o strach przed niezapowiedzianą "odgórną" wizytą u sąsiada, bynajmniej nie na herbatkę, tylko przez moją podłogę a jego sufit. Do sąsiada albo i bezpośrednio do piwnicy... Nie będę swoją potężną masą walić w panele i niepokoić ludzi, czy aby państwo N. nie przywieźli sobie z praskiego ZOO hipopotama (w Pradze powódź, stąd hipek dodatkowo cięższy, bo mokry!), który teraz skacze u nich, w dwudziestometrowym mieszkaniu, z nogi na nogę.

Jak to się mówi: "Zesram się a to zrobię!" A może się tak wcale nie mówi, ale ja tak mówię! I to zrobię! Jestem też jednocześnie świadoma, że wielokrotnie zaczynałam przeróżne diety, które później kończyłam po jakimś czasie i wracałam do swojej poprzedniej wagi. Jako patentowanemu leniowi nigdy nie chciało mi się ćwiczyć! Never! Jednak teraz dziwnym trafem czuję przypływ endorfin i chęć do odbycia tego, jak się zapowiada mega trudnego programu. Jeśli już, to z grubej rury! Widoczne efekty mnie starsznie zmotywowały. Nie kupię żadnej płyty tej ostatnio modnej, straszącej, przynajmniej mnie swoją twarzą, pani Chodakowskiej ani chodzić do siłowni, bo nie mam z kim a sama nie będę! (i koniec, kropka)
Ćwiczenia w domu są dla mnie chyba najlepszą opcją! Nikt mnie nie widzi, mogę się pocić jak chcę i ile chcę i zaśmierdnąć sobie w spokoju jak będzie trzeba. Leżeć zdechła po każdym ćwiczeniu, sapać, stękać, kwękać, robić się purpurowa albo i zielona ile mi się żywnie podoba, wyjmować majtki z tyłka, jak mi wejdą. Boję się tylko, że z moim słomianym zapałem, chęcią odpuszczenia sobie jak robi się zbyt ciężko, parciem na słodycze, zwłaszcza przed okresem i stwierdzeniem gdzieś z tyłu głowy "p****lę, nie robię, mam to w d***e!" może być różnie, ale tym razem mam zamiar bardzo się postarać. Postawię sobie cel, wypiszę różne rzeczy, które mam nadzieję dodatkowo mnie zmotywują, otoczę się odpowiednimi przedmiotami i ludźmi i na pewno się uda! :P Mam nadzieję się zdziwić i zaskoczyć sama siebie... Ale by były jaja! Ostatnio postanowiłam sobie, że do 30tki będę miała figurę prawie jak w liceum, płaski jak deska brzuch, długie włosy i może dziecko. To jeszcze ponad półtora roku, więc wszystko przede mną :D Taki prezent na urodziny 29. byłby jak znalazł :D Ode mnie dla mnie.

Myślę, że zacznę jakoś w okolicach października, może listopada. Przynajmniej tak przypuszczam, że koło października już będę po całej chemii. Bo licząc na to, że może jutro mnie już wezmą na pierwszą (rany, tak strasznie bym chciała!!!), to 6 takich "seansów", co dwa, trzy tygodnie, daje mi 18 tygodni : 4 = 4,5 miesiąca. Od dziasiaj, to wypada połowa października licząc te maksymalne, czyli trzytygodniowe odstępy. Zobaczymy, jutro się wszystkiego dowiem, bo jedziemy znowu do IO. Pewnie wyjedziemy mega wcześnie, bo rano znowu muszę oddać krew, później wizyta u pani doktor. Ciekawe jak tam moje MR i czy zacznę już tą chemię. Zesikałbym się z radości jakby mnie chciała już jutro zostawić. Już byłaby pierwsza z głowy:) God, please!!! Spakuję się delikatnie w razie czego: komputer, stosik kabli. Ubrań jakoś specjalnie nie planuję, najwyżej tyle, jakbym się wybierała na weekend, bo jeśli mnie zostawi, to myślę, że maksymalnie na 4-5dni. Przynajmniej na tyle zostawały te babki, które przychodziły i odchodziły kiedy ja miałam naświetlania. Mam nadzieję, że ze mną będzie tak samo... Ale kto wie jak mój dziwny organizm zaregauje na cytostatyki i czy będę na górze, czy w dolinie?

DN nwlbjpg

piątek, 7 czerwca 2013

Można zwariować! A już na pewno przytyć!

Będąc mną. Albo ZE MNĄ. Ja sama ze sobą już "nie wyrabiam"! Niechże przyjdzie ten okres w końcu, bo chodzę... tfu! siedzę (nie mam ochoty NIGDZIE [!!!] wychodzić ani się z nikim widzieć) nabuzowana, zdegustowana, zła - prawie wściekła, smutna, osowiała, podminowana, rozczarowana... Wymieniać dalej? Do 15-tej nie wypełzłam z piżamy, a tym samym z łóżka. Albo odwrotnie. I co wyczyniam? Oglądam filmy na YouTube. O czym? Jak schudnąć, panie i panowie! Gapię się na nie leżąc rozwalona na kanapie, objedzona i ciągle przeżuwająca, pakująca w siebie nowe coraz to bardziej kaloryczne rzeczy. Bez umiaru. Wpieprzam jak dzika - na przykład batoniki i lody - właśnie ciężko mi pisać, bo trzymam jednego! :D Patrzę jak ludzie ćwiczą, oglądam zdjęcia "przed i po". Natomiast mój dzisiejszy ruch ogranicza się do wyprawy do szuflady z łakociami, i na "sikundę" do kibla od czasu do czasu. Nie, przepraszam, jeszcze obie ręce są zaangażowane przy obsłudze komputera i wpisywaniu haseł, takich jak: P90X, dieta jakaśtam, jak schudnąć... Zamiast tego powinnam raczej wyszukać: "Jak schudnąć będąc pieprzonym leniem i żarłokiem, żeby nie musieć ćwiczyć, móc żreć fast-foody i słodycze bez ograniczeń i nagle mieć o 2 rozmiary mniejsze, najlepiej umięśnione cielsko?" Klik - Szukaj! 

Doszło do tego, że na wadze z przodu mam taką cyfrę, której jeszcze nigdy, przenigdy nie miałam! Przez to, że przytyłam od tych sterydów, oczywiście od żarcia i wody, która się zbiera w człowieku przed miesiączką. Ta cyfra jest przerażająca! Informuje mnie o tym, że T. jest ode mnie o, chyba nawet ponad 15kg lżejszy a ja powinnam być od siebie samej lżejsza minimum 20! Ostatecznie 15. A idealnie 22. Jest mnie o 22kg za dużo! To nie jest 5 albo nawet 10 kilogramów... Tylko dwadzieścia dwa!!! Jakbym była, w ostatnim miesiącu ciąży... Masakra! Albo raczej masarnia. Chodząca. Ze mnie jest. :(( Najgorsze jest to, że właśnie przed okresem jest mnie więcej a poza tym zupełnie świadomie (!!!), jakby dodatkowo na złość sobie, w buntowniczy sposób jem też więcej. Koło się zamyka. Szkoda, że japa nie.

Oglądałam jeden film z treningu tego całego p90x i prawie płakałam. (WTF?!) Babka sobie ćwiczyła a mi się chciało płakać na jej widok. Nie wiem dlaczego. Po prostu wzruszyłam się kobitą, która sobie skakała po pokoju i robiła jakieś wymachy. Cóż - chyba hormony... Pewnie najbardziej z tego powodu, że też bym tak chciała a jakoś nie mogę, bo za cholerę nie umiem się zmobilizować. Przejrzałam różne diety, niektóre skopiowałam do jakiegoś pliku... chwila, idę po trzeciego loda...
Już.
Pewnie zrobię sobie jakąś dietę niebawem, ale na pewno nie teraz przed chemią... co oznacza, że będę się ze sobą męczyć jeszcze przez ileś czasu, bo faktycznie się męczę. Nie tylko psychicznie, ale i schylenie się po cokolwiek sprawia, że zaczynam sapać. Jak zakładać buty, to najlepiej wsuwane, nie daj Boże wiązane jak np. trampki za kostkę...

Przed chwilą wróciłam z T. z działki, gdzie odrobinę mu pomagałam, a Bizkit dzielnie przeszkadzał ;) Po powrocie wstąpiliśmy do maka i dzięki temu na noc dobiłam się dwoma zestawami 2forU, czyli dwiema kanapkami Chicker i 2x małymi frytkami... A teraz pijemy oboje piwo i jest mi lepiej :D:D Nie zwracam uwagi na to, że już ledwo oddycham. Nastąpił swego rodzaju bunt z mojej strony, przeciwko mnie samej i już nic na to dzisiaj nie poradzę. Zwyczajnie mi się nie chce. Pożarłam. Gucio zrobiłam. Już mi przeszły złości, ale to pewnie dlatego, że T. już jest w domu a to zawsze sprawia, że czuję się lepiej nawet przed okresem :) No i dzisiaj, jakby ktoś nie wiedział wypada... Światowy Dzień Seksu. Tylko czy z kaszalotem wypada? :// ;) Whatever! Świętujmy!!!

wtorek, 4 czerwca 2013

MR zaliczone

Poszło szybko i sprawnie. W sumie około 10h z podróżą. Na miejscu byliśmy o 8.20, jakoś tak. Po drodze kontynuowałam czytanie rozpoczętej wczoraj książki, chociaż prawdę mówiąc mogłam się zdrzemnąć, zwłaszcza, że lubię spać w samochodzie, szczególnie jak jedziemy na śląsk. Nie wiem skąd ta zależność. Kiedyś jeszcze do moich podróżnych przyzwyczajeń należały wymioty podczas powrotu ze śląska, od cioci z Katowic. Ale mi przeszło :D

Pogoda jaka jest każdy widzi i czuje. Nawet pies na spacer nie ma ochoty wychodzić. Nic się nie chce. A tu jechać trzeba. Wstać z łóżka należało. Punkt siódma byłam na nogach. Śniadania nie było wolno skonsumować, bo jak to tak przed pobieraniem krwi... Do badania poziomu kreatyniny krwi użyczyłam z lewego przedramienia i o dziwo nawet żwawo leciała, nie to, co ostatnio, jak jeszcze byłam na oddziale. Mimo, że MR miałam teoretycznie dopiero na 12.00, po rejestracji kazano nam zanieść skierowanie i pani z rezonansu powidziała, że jest jeszcze jedna osoba i po niej mogę być już ja, więc teraz mogę iść "na kawę" i wrócić za pół godziny. W związku z tym ruszyliśmy do bufetu na śniadanie a potem już na MR. Pielęgniarka instalująca mi wenflon, tym razem na prawym przedramieniu, powiedziała, że mam jakieś zrosty w żyle:/ Ale jak przepłukiwała, to nic nie bolało i okazało się, że wszystko działa.

Nie lubię rezonansu! Zimno tam, buczy, trzeszczy, w ręce jakaś pompka - tak w razie czego, żeby ścisnąć, jakby się coś działo (atak paniki czy coś tędy), gęba w klatce prawie à la Hannibal Lecter, na uszach słuchawki, żeby niby było ciszej, ale tak na prawdę guzik dają takie słuchawki, a tylko głowie leżeć niewygodnie. Bezpośrednio, z 10cm nad oczami wisi sufit tego całego ustrojstwa - lekko obdrapany, kojarzący się - przynajmniej mnie - z pazurami, które drapały w niego chcąc wydostać się z tej klaustrofobicznej pomiarowej trumny marki Philips. Stuka, puka. Za chwilę udaje traktor, później znowu ciuchcię. Taka mała aktoreczka, mistrzyni onomatopei. Po jakimś czasie słyszę w głośniku - "Podam kontrast, nie ruszać się proszę" - "Cholera, mistrz Yoda do mnie mówi" - myślę sobie, ale się nie ruszam i czekam. Za chwilę czuję przepływ płynu z prawego łokcia, czyli przedramienia. Płynie, płynie, nie boli, ale go czuję. Zimno mi w ramię, śmiać mi się chce, bo wpłynął mi (na suchego przestwór oceanu) w obolały przedmiesiączkowo prawy sutek. I tak siedział chwilę i smyrał. Zgłupiałam. Rozeszło się - "to teraz tylko dużo pić, żeby szybko wysikać." - przeszło mi przez głowę.
Po 45 minutach wychodzę, rozespana, w końcu cały ten czas miałam zamknięte oczy, żeby nie oglądać tego sufitu, który przypominał mi, że jestem w zamkniętej tubie, przynajmniej do pasa, a po co niepokoić moją klaustrofobię? Oczka schluss i udajemy, że śpimy :)

I zleciało całe MR, po którym nastąpiła już część przyjemniejsza, mianowicie wypad na zakupy do mojego ulubionego "lumpa". Dzisiaj, z okazji wtorku, 10zł za kilogram używanych, osobiście wyszperanych, boskich szmat :) Wnioskując po moim rachunku, moją szafę zasili ponad 3,5kg nowych ubrań. Dziękuję, do widzenia. Rodzice kupili tyle samo i też byli niezmiernie usatysfakcjonowani. Na za tydzień też już się umówiliśmy, że skoczymy! Bo za tydzień mam kolejną wizytę u mojej pani doktor, wtedy też mają być wyniki rezonansu i mogą mnie też już zostawić na pierwszą chemię. No ciekawam...
Z siatami podreptaliśmy na obowiązkowy punkt podczas wizyty w Gliwicach. Pizzeria Saluto na rynku. Średnia, pyszna pizza, na pół wegetariańska. Popili, pojedli i wrócili do samochodu. W drodze powrotnej już spałam cały czas. Zahaczyliśmy szybko o teściów, bo pies tam się gościł w związku z naszym wyjazdem. Teraz czekam na T., który ma wrócić dopiero "z działki". Wczoraj mnie uświadomił, że jeszcze wylewki, tynki i możemy malować. Szok. A ja nie gotowa. Nie wiem co, gdzie, jaki kolor. Za szybko panie majster. Ale dobrze, dobrze, przeprowadzka w tym roku, widzę, że bardzo realna. Tak trzymać! A jak się jakoś ogarnę z tym wszystkim - kolorami, materiałami itp. Narzekać nie będę, rękawy zakasać i do roboty:D

Dziwny to rok, ten 2013! Niby zaczął się źle (?), ale wszystko wskazuje na to, że skończy się dobrze. (Już połowa za nami, że tak uświadomię tych nieuświadomionych tym, jak ten czas leci...) Jak ja nasze wszystkie graty stąd zabiorę? Mamy ~20m² a rzeczy tyle, że jak je stąd wezmę, to pewnie złapię się za głowę GDZIE I JAK TO WSZYSTKO SIĘ TU ZMIEŚCIŁO?!

DN nwlbjpg

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Co nowego?

Ano prawie nic - stąd ta cisza w eterze.

Jutro czwarty czerwca (o Boże - już czerwiec!!!), w związku z tym jadę z rodzicami (bo T. idzie do pracy), do Gliwic na pierwszy po naświetlaniach rezonans (MR). Pojedziemy pewnie wcześnie rano, bo muszę być na czczo, dlatego, że mają mi jeszcze zrobić badania krwi i określić poziom kreatyniny. Później coś zjem i śmigniemy do mojego ulubionego lumpka w Gli, bo jutro wtorek, więc jest 10zł/kg i rodzice też są chętni ze mną pobuszować. Już odczuwam podwyższony poziom eksajtmętu na samą myśl!:D

Wczoraj po dwóch dniach, moja najstarsza siostra, razem z moją siostrzenicą pojechały do domu. Co to jest dwa dni?! Mogły przyjechać w Boże Ciało, to nie, w piątek dopiero przyjechały! Tak, oczywiście! Niby coś tam się nimi nacieszyłam, ale zawsze pozostaje niedosyt! Teraz może wpadnie w wakacje, chociaż jak na nią, to i tak nieźle jeśli chodzi o częstotliwość wizyt. Ciągle tylko praca, praca, wyjazdy, próby :( 
Coraz częściej myślę - "Jak dobrze sobie czasem prawie "odwalić kitę", wtedy ludzie, których kochamy, i którzy kochają nas, odwiedzają nas częściej! Czad! :)"

Na szczęście na częste odwiedziny nie-wiadomo-kogo nie narzekam, bo niby tyyyle osób miało się do mnie wybrać jak skończę naświetlania, ale jak się okazało, chyba większość o mnie zapomniała. I bardzo dobrze! Nie przeszkadza mi to w ogóle, w świetle mojego lenistwa i braku ochoty na jakiekolwiek spotkania ostatnimi czasy. Oczywiście z tymi, z ktorymi mam ochotę się spotkać, to się spotykam. Na przykład z moją kochaną M.! A to się pojedzie do rodziców T., a to na małą imprezę pod dzień dziecka do jego kuzyna, którego córki jestem chrzestną.

Ogólnie siedzę w domu i zajmuję się sobą, czytaniem, pisaniem, psem, wyjazdami na drobne zakupy (hurra! już odzyskałam samochód), ogarnianiem mieszkania, spaniem - chociaż już rzadziej, z racji ilości przyjmowanych sterydów. Poza tym tak sobie siedzę, myślę i obserwuję. Siebie. Długość włosów - chyba jeszcze nieświadomych tego, że rosnąc teraz robią to zupełnie niepotrzebnie i mogą sobie darować! (Więc - Włosy, apel do was, darujcie sobie!) Nadal chomiczy, posterydowy owal twarzy, który coś strasznie wolno wraca do normalnego wyglądu, mimo, że biorę już tylko jedną tabletkę Dexa dziennie. Pojawiające się raz po raz rozstępy, spowodowane wysokością cyfr wyświetlających się na mojej wadze, opłakany (chociaż już coraz mniej) stan mojej cery. Kombinuję co tu zrobić, żeby wrócić do siebie trochę szybciej. Na Dukana przecież nie wrócę, bo: 
1. Na pewno nie dostanę pozwolenia a jakbym chciała to zrobić po kryjomu, to tak się przecież nie da, 
2. I tak zaraz jadę na chemię do Gliwic, nawet jeśli na trochę, to jedzenie tam nie sprzyja tej diecie, chyba, że zorganizuję sobie własny - białkowy catering

Chodzę ostatnio spuchnięta, podenerwowana, prawie zła i wiecznie sprzątająca. Oznacza to, że zbliża mi się okres, co mnie niezmiernie dziwi, bo to by zakrawało o jakąś nieobecną w moim życiu do tej pory regularność w tej materii. Nawet jeśli jest to około 40dni i to któryś raz, to i tak mogę to nazwać regularnością! I to przy sterydach... Myślałam, że te środki jakoś zahamują cykl, ale to w końcu nie chemia. Ciekawe jak to będzie w tym wypadku. Na pewno mi się zatrzyma. Chciaż "na pewno" to złe określenie, skoro tak na prawdę nie jestem pewna niczego jeśli chodzi o chemioterapię. Idę na żywioł. 

Już 11-go, czyli dokładnie za tydzień znowu czeka mnie wyjazd do Gliwic, tym razem na kontrolę, kolejne badania krwi i jak widnieje w opisie: "ewentualne przyjęcie do Kliniki Radioterapii i Chemioterapii", czyli na oddział. Mam nadzieję, że pobędę tam nie dłużej niż 5dni. Przynajmniej te babki, których tabuny się przwijały, kiedy ja byłam na naświetlaniach, przebywały na chemii na oddziale od 2-5dni. Trochę już jestem ciekawa jak będę znosiła tą chemię... W sumie nie mogę się powoli doczekać, bo im szybciej, tym lepiej:) Wcześniej zacznę, szybciej skończę.

Nie wiem czy kiedyś wspomianałam o naszym ewentualnym wyjeździe do Brazylii do tego Jana od Boga, którego operację na odległość miałam 10 maja. Okazało się, że przyjeżdża do Bazylei (Szwajcaria) w lipcu i wybieramy się tam całą ekipą. Prawdopodobnie samochodem. Zawsze to bliżej i trochę taniej niż Ameryka Południowa, którą, nie powiem, też fajnie byłoby zobaczyć, ale ponad osiem klocków za osobę, to jednak trochę kasy za taką podróż, nawet dwutygodniową. Może kiedy indziej. Póki co, jeśli będzie bliżej, to pojedziemy do niego do Szwajcarii. Trzeba tylko ustalić z moją panią doktor kiedy będę miała drugą chemię, żeby nie kolidowała z wyjazdem. Jan ma tam być od 19-21 lipca. Skoro już będziemy w Szwajcarii, to chcemy też skoczyć do Chamonix, na Mont Blanc i do Genewy, a może i do CERNu. Bo być tak blisko i nie skoczyć tam, to byłoby głupie!

Jutro będzie relacja z Gliwic. I promise!

DN nwlbjpg