poniedziałek, 16 września 2013

Do pracy rodacy!

Dzisiaj pierwszy raz od pamiętnego grudnia 2012 poszłam do pracy. Właściwie pojechałam - moim niezawodnym bolidem, którego odzyskałam od taty T., który to z kolei pomykał nim prawie od kilku miesięcy. Wynikało to z faktu, że mój samochód jest zwrotniejszy i ogólnie fajniejszy niż jego;) hie, hie, hie...

Och, jak się "moje dzieci" (każde 12l.) i ich mamy cieszyły, że pani nareszcie wróciła i będzie znowu je uczyć. Jeden aż trzy raz mówił mi "dzień dobry" - raz jak otwierał drzwi, drugi jak ściągałam buty i w końcu trzeci jak już usiadłam, a zanim weszłam do klatki, słyszałam przez okno "Idzie! Idzie!" więc wchodząc do domu i odpowiadając mu "dzień dobry" dodałam - "No przyszła, przyszła! ;)" 
U drugiego sytuacja równie przyjemna - spotkałam mamę pod klatką, właśnie przyjechała z pracy i czekała aż mały sprowadzi jej Dyzia, czyli ich psa. Powiedziała, że Łukasz był bardzo zawiedziony jak odbierał domofon, że to ona a nie ja: "Łeee, myślałem, że to pani D. już przyszła..." I jak tu nie lubić takiej pracy? Poza tym chłopaki, bo akurat dzisiaj miałam trzech chłopców, bardzo się poprawili. To znaczy środkowy - Łukasz już wcześniej był bardzo, ale to bardzo zdolny i pracowity i uczył się sporo. Natomiast pozostali dwaj jakby wzięli się ostro za siebie i widać postępy. Aż miło z takimi pracować!

Ogólnie to, co robię sprawia mi straszną radość, nie wyobrażam sobie, że miałabym nie udzielać korków z angielskiego! No way! Mogłabym siedzieć cały dzień i "przyjmować" u siebie, i rozmawiać po angielsku, i zadawać różne rzeczy, sprawdzać, testować, patrzeć jakie robią postępy. Nie mówię, że lubię uczyć dzieci, bo co to to absolutnie nie, ale taka - powiedzmy - młodzież jest akurat! Mniut na moje serce!

Wynika z tego, że mój dzisiejszy dzień należał do bardzo udanych i mimo, że rodzice, (a zwłaszcza mama) byli przeciwni, żebym jechała sama - że oni mnie odwiozą i przywiozą i będzie gites - ta, yhmy... Ale postawiłam na swoim chociaż moje wyjście dzisiaj do pracy wyglądało co najmniej jak wyjście na randkę, bo było poprzedzone serią pytań jak z karabinu - typu:  

"- Gdzie ci ludzie mieszkają? Do której tam u nich będziesz? A potem gdzie jedziesz? Masz dać znać jak dojedziesz w to drugie miejsce i to koniecznie! I masz jechać ostrożnie i nie szaleć, bo ty zawsze szalejesz a absolutnie nie możesz szaleć - ani teraz ani w ogóle! I masz strasznie uważać, i jakby ci było słabo, to przerwij lekcję i zaraz zadzwoń. A tak w ogóle, to najlepiej jakbyśmy cię jednak zawieźli, ale nie, ty jesteś uparta jak zwykle! 
- S., dlaczego ona jest po tobie taka uparta, co?!
- Nie wiem, M.
- Jedź ostrożnie i nie szalej!"

Brakowało jeszcze do kolekcji czegoś w stylu: "Czym się zajmują rodzice i ile zarabiają..."
Później, przy kolacji mama zapytała T. czy on mi pozwala jeździć samochodem i już (tsss..."już"?!?!?!... chyba dopiero!) pracować? Na co on, że oczywiście, że tak, bo jeśli dzięki temu jestem szczęśliwa, (a jestem bardzo!) to lepiej się będę czuła. No i ma rację, bo jak ktoś mi czegoś zabrania i traktuje mnie jak dziecko, to strasznie mnie to frustruje i wręcz wkurza (a kogóż nie?!) i wtedy wszystko jest bez sensu i bleh! :( Później jeszcze tata na koniec dodał, że "M. nie możemy jej przecież trzymać pod szkłem", na co ja: "Ani pod pleksą!" - tak dla jasności, żeby nie było niedomówień ;D
No, ale dzisiejszy dzień był świetny i jutrzejszy się zapowiada podobnie, chociaż będę robiła zgoła inne rzeczy, mianowicie jedziemy kupić/ zamówić płytki do domu, do którego, jeśli wszystko będzie szło tak jak do tej pory, (czyli za****ście!) wprowadzimy się na początku listopada po półtorarocznym stawianiu go od podstaw. Zaraz montujemy grzejniki, płytki, potem szybko kuchnia, łazienka, ocieplenie zewnętrzne, jeszcze teraz w tym tygodniu przychodzą panowie od sufitów na poddaszu, także robota wre i powoli widać koniec prac, które wystarczą do wprowadzenia się do bardzo przyzwoitych warunków - w sensie nie gołych cegieł i rurek od podłogówki (tak się wprowadzała kiedyś jedna z moich sióstr, bo już się nie mogli doczekać... w sumie to się wcale nie dziwię) Ja też należę do tych, co "zimą w namiocie, byle z nim", ale już za chwileczkę, już za momencik :D Ależ to ekscytujące i jakbym tak miała teraz tu paść trupem, to proszę bardzo! Mój dzisiejszy poziom szczęścia jest tak wysoki, że niczego bym nie żałowała. Chociaż nie, nie mogę, bo na czwartek jestem umówiona z tą w/w na wyjazd do Krakowa do niedzieli, więc nie mogę jeszcze zwijać manatek.

P.S. Może wymyśli ktoś fajne określenie na śmierć/ umieranie?! Coś tak to powyższe zwijanie/  pakowanie manatek. Oczywiście takie, którego nie ma, więc "kopnąć w kalendarz" itp. odpada;)

DN na luzie o guzie

2 komentarze:

  1. Moja siostra uczy angielskiego w gimnazjum- nie pytaj co tam się dzieje :D Konwersacja przed Twoim wyjazdem do pracy niczym jakbyś miała jechać do potencjalnych morderców ;);) Uwielbiam rodziców pod tym względem- dobrze, że moi mieszkają 130km ode mnie. Nie chce wiedzieć ile musiałabym się natłumaczyć dlaczego wychodzę po zmroku na trening a już na pewno za rogiem czeka na mnie morderca i gwałciciel ;) Najlepiej nie wychodzić w ogóle ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiek gimnazjalny jest baaardzo specyficzny do nauki, zwłaszcza jeśli chodzi o grupy a nie osoby indywidualne, które chcą się uczyć.
      Rodzice jak coś wymyślą, to nie czasem nie wiadomo czy się śmiać, czy siąść i płakać, ale nie ma co narzekać :) Obym ja nie była gorsza mając swoje dzieci...

      Usuń

Błagam, nie piszcie, że mi współczujecie, bo na prawdę nie ma czego!