niedziela, 13 grudnia 2015

13 grudnia 2012

Dla niektórych dzisiejsza data, to 34-ta rocznica wprowadzenia stanu wojennego, dla mnie to kolejna rocznica od wyniku tomografii komputerowej i wiadomości, że w mojej głowie znajduje (/-dował) się guz. Nawet nie wiem kiedy to zleciało, ale dokładnie 3 lata temu z bolącą (trzeci dzień) jak cholera głową poszłam do lekarza. Skierowanie do ginekologa (bólowi towarzyszyły poranne mdłości) i neurologa. Do tego pierwszego nawet nie myślałam pójść. Do drugiego iść nie musiałam, ale pani neurolog (cudowna kobieta!) kazała od razu iść na TK do szpitala. W szpitalu z racji coraz to kolejnych pacjentów przywożonych karetkami, czekałam na badanie około 5h. W końcu zbadano mnie i "dla uspokojenia" wysłano na TK. Cóż, w sumie wiadomość o guzie mnie uspokoiła, przecież zawsze marzyłam o tomografii(!) no i w końcu wiem, skąd ten ból. Jedni i drudzy Rodzice, T., moje siostry i reszta rodziny i znajomych spokojna raczej nie była. Ja nie dowiedziałam się jeszcze dłuuugo jaki to był guz, jakich rozmiarów, i że dwóch lekarzy w ogóle nie dawało mi więcej niż rok. Jeden czy dwóch neurochirurgów powiedziało, że mogliby się podjąć operacji. Doszło do niej 16-go stycznia po zaledwie tygodniowym pobycie w szpitalu w Sosnowcu. 
Pamiętam zegar na sali operacyjnej, czapeczkę pani anestezjolożki i to, jak bardzo zapachem i wyglądem przypominała moją najstarszą siostrę. Dałam się jej uśpić bez mrugnięcia okiem.
Potem za kilka godzin winda, światło, Rodzice i T. idący przy moim łóżku. Mój tekst na dzień dobry "Zróbcie mi zdjęcie!" i te cholerne drgawki z zimna, ból kolana, tak rozdzierający, że nie mogłam spać całą noc. Pielęgniarka nie miała nic przeciwbólowego i smarowała mnie kilka razy spirytusem, ale i tak wyłam z bólu. Co zabawniejsze z powodu kolana, nie głowy. Do dzisiaj pamiętam tę noc. A potem kolejne dni, aż w końcu T.odebrał mnie ze szpitala i zawiózł do domu. Później radio- i chemioterapia w Gliwicach do wiosny 2014. Do dzisiaj zapytana jak to jest odpowiem, że nie ruszało mnie to w ogóle, ale pewnie wiele osób mi nie uwierzy. Już kiedyś wspominałam, że bardziej przeżywałam raka prostaty mojego Taty i bardziej przeżywałabym wiadomość o czyimś, ale nie moim własnym, guzie. Poza tym nie jestem pewna, czy to w ogóle kiedykolwiek do mnie dotarło.
Summa summarum dziś mija trzeci rok i:
- nie ważę już tyle, co słoń, ale nadal nie jestem w formie, w której całe życie chciałam być,
- nie jestem chomikiem,
- właśnie pozbywam się strupa z lewej nogi, po paciorkowcu (w 2014 był gronkowiec 2cm niżej),
- nie choruję,
- pracuję,
- nie lubię MR,
- czasem miewam lęki,
- biorę olej z RSO i dość regularnie palę m@r!#u@nę,
- nie chce mi się jeździć do Gliwic, nawet co te pół roku (następny MR 31.03.2016 a wizyta 5.04)
- parasol rozłożony nade mną nadal tam jest, co w dalszym ciągu irytuje mnie przeogromnie(!)

Ogólnie bardzo chciałabym przestać o tym myśleć, bo to już jest nudne. I wzbudzać przerażenie w oczach ludzi, którzy się dowiadują, że miałam guza mózgu. Amen.

D.

czwartek, 17 września 2015

tak. wiem.

Dobra. Wiem. Nie będę się tłumaczyć.
Wczoraj miałam MR. (Uprzedzam pytanie- Wyniki za dwa tygodnie.) 
Dzień nie zaczął się zbyt dobrze, bo w drodze, jakieś 50 km od miasta okazało się, że zostawiłam w domu portfel a w nim wszystkie dokumenty (łącznie z tymi od samochodu). T. mało nie wyskoczył z siebie jak się o tym dowiedział. Mało nie doszło do morderstwa na mojej osobie, ale miał prawo się wk... zdenerwować!
Był pomysł, żeby się wrócić, ale w sumie odrzuciliśmy go chcąc sprawdzić, czy w ogóle pobiorą mi krew bez dowodu. Na parkingu IO okazało się, że nie mam też skierowania na MR. (Brawo JA!) Krew pobrana na pesel z pamięci. Jedno "Uf!". W rejestracji na rezonans kobitka też pocieszyła się moimi jedenastoma cyferkami wyśpiewanymi z pamięci. Nie przeszło podanie "Karty konsultacyjnej", bo Pani domagała się skierowania(!!!) - No przecież ma pani tu pod spodem. - A to.. nie, to jest stare, sprzed 2 lat. - Przecież może być i stare! Dobrze, że to stare skierowanie jakimś cudem miałam ze sobą... Dzięki temu dowiedziałam się, że nawet jak jest się taką rozlazłą kwoką jak ja, można mieć MR w terminie.

Ponieważ piłam niewiele a jeszcze chwilę przed 0,3 kawy z maka, podczas MR i to zaraz na początku odezwały się moje lęki i klaustrofobia. Serce mi waliło jak głupie, upociłam całą "gruszkę", dzięki której wzbudza się alarm i badanie jest przerywane. Walczyłam ze sobą, żeby jej nie ściskać. Mój dialog wewnętrzny osiągał punkt wrzenia i byłam niemal gotowa przerwać moje katusze, kiedy w końcu jedna ja powiedziała tej drugiej, żeby się nie wygłupiała i nie przesadzała, bo przecież już tyle razy obie przez to przechodziły i dawały radę. Poza tym powtórzono by badanie być może od samego początku. Ta, której czasem jestem nieświadoma - racjonalna ja wygrała i zaczęła mi wyświetlać uspokajające mnie obrazy. Twarz T., mordeczkę B., nasz dom, zeszłe wakacje. Czas płynął, kontrast też. Dziękuję, do widzenia. Nie było łatwo. Szczerze mówiąc to był najgorszy raz. Ale dałam radę :)