niedziela, 28 lipca 2013

Gdzie ta słynna niemiecka precyzja?

Jak pewnie zauważyliście w kilku postach - lubię wynajdywać błędy językowe. Nie powiem, że sama ich czasem nie robię, ale się staram ;) Na przykład niemal zawsze muszę sprawdzić jak się pisze "naprawdę" a jak "na pewno". Zawsze to robię, bo NIGDY nie jestem pewna, chociaż to takie popularne słowa i często ich używam.

Jak widać na załączonym obrazku, nie tylko polacy mają problemy z gramatyką, ortografią czy słowotwórstwem. Tu akurat przykład na nieznajomość pisowni u niemców. I to na autostradzie - miejscu tak licznie uczęszczanym... No ludzie kochani - skandal! :p


Nie wiem, może myślą, że nawet jak napiszą źle, to i tak nikt nie zauważy, bo sunie te 160km/h i wyraz - Chur, napisany z błędem (nad którym prowadzę tę rozprawę) minie niezauważywszy, że ten jest napisany źle. A przecież wszyscy wiedzą, że chór to się pisze przez "ó" ;D
_______________________________________________________________________
Ha!Ha!Ha! - Jakie to było śmieszneeeee... ;)
Dobra, spadam się szykować na imieniny do teścia i szwagierka ;)

DN na luzie o guzie

piątek, 26 lipca 2013

Podsumowanie wypadu do Szwajcarii (post numer sto)

Ogólnie wyjazd był cudowny!!!

Szwajcaria jest:
  • piękna
  • droga, (zwłaszcza paliwo...)
  • czysta
  • fajnie, że nie aż tak odległa
  • pełna tuneli i fotoradarów
  • strasznie droga, jeśli chodzi o mandaty za przekroczenie prędkości, czego na szczęście udało nam się nie sprawdzić na własnej skórze :)
  • pełna dziwnych świteł drogowych z mnóstwem strzałek - i ogólnie dużo ich jest na jednym słupie
Ludzie:
  • są mili
  • bogaci - mają praktycznie same "fajne fury"
  • pachną (nie to co nasi rodacy... :/)
  • są trójjęzyczni: od dziecka mówią po niemiecku, francusku i angielsku - w tym ostatnim można było zagadać nawet do starszych pań w sklepach. U nas nie do pomyślenia, żeby któraś zrozumiała, ale nasze kraje są/ były w różnych sytuacjach, które zmusiły ich mieszkańców do takich czy innych zachowań - nasze starsze pokolenia uczyły się rosyjskiego itp. Na pewno wiecie o co mi chodzi... :D
  • bardzo wiele osób pali papierosy
  • jest strasznie dużo wytatuowanych ludzi
  • piesi chodzą po ulicach jak święte krowy w Indiach i każdy kierowca ich swobodnie przepuszcza, dlatego, że jest to dla nich zupełnie normalne
  • jest mnóstwo rowerzystów
  • rowerzyści mogą jechać na czerwonym świetle, zresztą mają tyle ścieżek rowerowych, że i to nie stanowi żadnego problemu
"Więcej grzechów" nie pamiętam..."

Teraz następuje seria podziękowań: 

Dziękuję Japończykom - za umieszczenie w wyposażeniu Hondy Civic klimatyzacji, która przy tych opałach, jakie nam się trafiły chłodziła bardzo przyjemnie całą naszą czwórkę. 
Szwajcarskim stacjom paliw - Shell - za przepięknościowy zegarek, który za zatankowanie 80 litrów paliwa mój ukochany gadżeciarz -  T. wybrał sobie spośród trzech dostępnych kolorów (był jeszcze biały i czerwony).
Hondzince i T. - a osiągnięcie tak zawrotnej prędkości na autostradzie w Niemczech, co pozwoliło nam, w niewielkim pewnie stopniu (ale zawsze...) być w domu ciut wcześniej :D
 Niemieckiemu odpowiednikowi GDDKiA, czy kto tam tym zarządza... - za taaakie cudowne ograniczenia.
Znów poczciwej Hondzince - za niewielkie spalanie=oszczędność paliwa i tym samym pieniędzy na benzynę, dowiezienie nas wszystkich cało i zdrowo w obie strony. 

Moja nerwica natręctw nie może wytrzymać, że przejechaliśmy o te 900m za daleko, żebym po całej podróży mogła uchwycić pięć trójek... ;)

No, ale przede wszystkim podziękowania należą się poniższym państwu - naszym głównym organizatorom i sponsorom, czyli moim Rodzicom, którzy już o tym wiedzą.
Zresztą i tak nie dowiedzieliby się stąd, bo o istnieniu bloga nie mają pojęcia i tak zostanie :)
 Zdjęcie robił T. i ten trochę wymuszony przez niego całus odbył się w Genewie :)
Bardzo podoba mi się to zdjęcie, zwłaszcza, że nie mieli jeszcze takiego :)) :*


Tym samym, w tym setnym już poście kończę opowieści ze Szwajcarii i wracamy do głównej tematyki bloga, czyli narcystycznie - do mnie i mojej pozostałości guza ;D
Kolejny raz odezwę się dopiero 1.08 jak będę w Gliwicach na następnej chemii. Cóż będzie czynić - zasiądę na łóżku i napiszę do Was co i jak, bo jak wspominałam zostaję wtedy na noc:)
Buziaki i dzięki, że czytacie a ja mogłam zamieścić tu aż 100 postów! :*

DN na luzie o guzie

Switzerland day by day - 4), 5) i 6) Bazylea

Bazylea była naszym docelowym miastem z racji pobytu w niej "Jana od Boga".

Jan od Boga to: "cudotwórca, największe duchowe medium naszych czasów", który mieszka i "pracuje" w Brazylii w mieście Abadiania, w miejscu o nazwie Casa. Robi operacje bez znieczulenia, gołymi palcami albo bardzo prostymi narzędziami. Operowani są wtedy jakby w zaświatach, jak zahipotyzowani, często odbywa się to na stojąco a on im grzebie np. w brzuchu. To wszystko można obejrzeć między innymi TUTAJ (tylko cierpliwości, bo jest sporo reklam na początku i dwie serie w środku filmu, co jakieś 15 minut, ale filmik jest wart obejrzenia!). To pięćdziesięcio minutowy dokument. Jednak to nie ten dokument oglądali moi rodzice, kiedy zdecydowali, że się do niego wybierzemy. Tamten był na Planete albo Discovery. Teoretycznie mogłabym streścić ten film, ale szczerze mówiąc nie za bardzo mi się chce, więc odsyłam Was do tego linku, z którego każdy sobie wyniesie, co będzie chciał. Uważam, że jest bardzo ciekawy, jak to całe zjawisko, którym jest dla mnie Jan od Boga. Nie wiem jak inaczej go nazwać. Najpierw parę zdjęć z Bazylei:
Ratusz
 Nasz piękny, modernistycznie urządzony hostel, znów ze śniadankami w cenie, z tej samej "serii", co ten w St. Gallen :) Śmiesznie było rano patrzeć na bardzo wielu współmieszkańców hostelu ubranych na biało tak jak my.
 Pod oknami strumyczek, który przyjemnie szumiąc szybciej mnie usypiał.
 Któregoś dnia podczas spaceru wzdłuż Renu, nad którym mieszkaliśmy, trafił nam się przepiękny zachód słońca! Kolor nieba i samego słoneczka był, delikatnie mówiąc bardzo oryginalny :)
 
Messeplatz

Wracając do spotkania z João.

Pierwszego dnia, czyli w piątek poszliśmy we trójkę, już na 8 rano. Każdy dostał opaskę na nadgarstek. Zasiedliśmy na wielkiej, przepełnionej ludźmi sali targowej na Messeplatz, na który dostaliśmy się tramwajem. Nie musieliśmy płacić za bilety, dlatego, że nasz hostel je zapewniał na tyle dni, na ile się zakwaterowaliśmy. Super sprawa!!!  My nie wydajemy na bilety, nie musimy ruszać samochodu z parkingu, nie kopcimy im spalinami, nie zajmujemy miejsc parkingowych i nie tworzymy korków. Same korzyści, do tego obopólne :)
O równej 9.00 pojawił się "Janek", który z portugalskiego (tłumaczony na angielski) przemówił jak to się cieszy, że nas widzi i nas kocha - zresztą relację z pierwszego spotkania zdawałam TUTAJ. Przejdźmy więc do dwóch pozostałych.

Drugiego dnia byłam już sama a "moi" zwiedzali sobie Basel. Oczywiście! Ja muszę zostać a oni sobie śmigają sami po mieście i oglądają... Najpierw skierowali mnie do sali (która w sumie nie była salą, tylko miejscem za ścianami działowymi, gdzie stały krzesełka i siedzieli medytujący ludzie. Pełno medytujących ludzi...) Zasiadłam i spędziłam tam z zamkniętymi oczami 40minut. Miałam czas na zastanowienie, pomodlenie się o wszystkich, o których chciałam się pomodlić, zastanowienie się nad sobą, życiem itp. Potem poszłam na "salę główną" posiedzieć z kolei tam. Tam też można było medytować, ale już skupiałam się nad czymś innym. Później znów to samo - szło się wężykiem, gęsiego do  João, który jak poprzedniego dnia siedział jakby śnięty w swoim fotelu i patrzył na każdego, kto go mijał. Medytacja i na zupę z bułą. Buła niebylejaka: ok.15cm bagietka z serkiem, wędlinką, pomidorem i ogórkiem konserwowym. Były też wegetariańskie, ale ja to jestem mięsożerna, więc zajadałam się tymi.

Ostatniego dnia - w niedzielę, czyli w dzień wyjazdu, João dla odmiany zjawił się zza naszych pleców i idąc podawał ręce tym, którzy stali najbliżej przejścia. Ja byłam mniej więcej na 4 krzesełku od alejki, ale pewnie i tak nie pałałabym chęcią dotknięcia go. Nie rajcują mnie takie rzeczy. Chyba, że byłaby to Beyonce. Jednakowoż przy kolejnym "mijaniu go" siedzącego prawie jak "na tronie" tego właśnie dnia trzymał lekko wysuniętą dłoń i każdy mógł mu położyć na niej swoją. Wtedy już bez oporów go dotknęłam. I znowu za wszystkimi w kierunku sali "pooperacyjnej" na medytację. Punkt kolejny, to standardowo zupa, której już tego dnia nie jadłam, plus bagietka - jedną zjadłam na miejscu, po dwie kolejne (żeby wziąć "moim" na podróż) do plecaka;) A co się naszukałam wirtualnie wzrokiem współtowarzyszy, że niby to im niosę... Aż chciało mi się śmiać z samej siebie i tych cyrków, które postanowiłam wyprawiać, żeby zabrać dwie bagietki... W końcu usiadłam pod wejściem do klatki schodowej prowadzącej do łazienek i wpakowałam obie do plecaka. Ach ci polacy na wyjeździe! Kradną na potęgę darmowe kanapki... :p Zresztą nie takie darmowe, bo jak pisałam - wizyta jednodniowa to koszt rzędu 180 Euro, a trzydniowa 390, więc czy to była taka kradzież?

Po wszystkich operacjach trzeba za 8 dni ubrać się przed snem na biało, rano wypić szklankę wody, najlepiej tej od niego i poprosić Św. Ignacego Loyolę, czy tam kogoś, i duchy o zdjęcie szwów po operacji. Nie można uprawiać seksu, pić alkoholu, jeść ostrych rzeczy, w tym każdego pieprzu. Jeśli ktoś miał pierwszą operację, to ma się wstrzymać z tym 40dni! Ja w sumie miałam już w takim razie cztery - jedną w domu, do przeczytania TUTAJ i te trzy teraz w Basel.
Czy coś dały?! Nie mam pojęcia, ale moje wyniki krwi są zadziwiająco, hm... idealne. Nic, tylko się cieszyć i ewentualnie czekać na kolejne plusy tych zjawisk, jakie następowały podczas minionego weekendu.

DN na luzie o guzie

środa, 24 lipca 2013

Switzerland day by day - 3) Berno

Kolejnym miastem, które postanowiliśmy zwiedzić  po drodze do Bazylei  było Berno. Piękne miasto, którego centrum można zwiedzać nawet jak pada, bo wzdłuż głównej ulicy pod budynkami są takie - jak to nazwaliśmy - "sukiennice". Tam znajdują się wszelkiej maści sklepy i sklepiki.

 
 To zegar, w którym o pełnej godzinie coś tam się rusza, ale niestety za każdym razem jak go mijaliśmy, do pełnej brakowało albo właśnie jakiś czas temu minęła. Jak pech, to pech.
 To moja ulubiona "rzecz" z Berna - fontanna, których jest tam sporo, ale ta jest wyjątkowa, bo ciut makabryczna - to fontanna "Pożeracza dzieci". Lubię takie klimaty, nie wiem dlaczego :) Tak samo jeśli chodzi o malarstwo, moim ukochanym od dawna pozostaje Zbigniew Beksiński.

 Berneńczycy grają w szachy na jednej z ulic w centrum.
Ja kompletnie nie znam zasad, nie umiem i nie zamierzam się uczyć :D Uwielbiam za to warcaby albo Rummikuba. Nie pogardzę też "Skrabelkami".

Po Bernie już ostatecznie przyszedł czas na dotarcie do Basel, czyli Bazylei, gdzie spędziliśmy kolejne, ostatnie trzy dni. Moi współtowarzysze podróży spotkali się z Janem raz - w piątek, oczywiście razem ze mną. Ja natomiat chodziłam do niego jeszcze przez kolejne dwa dni weekendu. Na ten temat już jutro, mniej więcej tak samo późno jak dzisiaj, bo od dzisiaj jest u mnie siostrzenica i cały dzień zamierzam poświęcić jej.


DN na luzie o guzie

wtorek, 23 lipca 2013

Switzerland day by day - 2) Genewa i Chamonix

Drugiego dnia pobytu w Szwajcarii ruszyliśmy w kierunku Genewy, czyli od St.Gallen około 280km. Tam w dość tanim hotelu Premiere Club, spaliśmy dwie noce. Śniadanka płatne po 5 Euro, wifi za darmo, ale internet działał bardzo wolno. Ale przecież nie przyjechaliśmy "na internet". Tu następuje kilka fotek:
 
 
 Najsłynniejszy widok z Genewy - fontanna, której pompa o mocy 1 mln wat wyrzuca wodę z prędkością 200km/h. Najwyższa w Europie, ma około 150m.
Do prawdy zupełnie nie wiem dlaczego, ale jak z T. zobaczyliśmy tą rzeźbę, ukradkiem "pod wąsem" uśmiechnęliśmy się do siebie ;)
 Jedna z klimatycznych uliczek, których nie ma tam zbyt wiele, ale znalazłam chociaż tą :D
Takie lubię najbardziej!
Następnego dnia pojechaliśmy do Chamonix, żeby wjechać kolejką na szczyt Aiguille du Midi (3842m). T. już tam był za czasów studiów, ale zawsze chciał mnie tam zabrać i mi pokazać. Aaawwww! Wjazd kolejką dla osoby dorosłej, w obie strony to koszt 50 Euro, ale widoki i przeżycia są zdecydowanie tego warte!!! Zwłaszcza gdy kolejka mija słup i w pewnym momencie odnosi się wrażenie spadania. Ludzie się wtedy drą :D Z kolei z góry widać ludzi, którzy do prawdy już nie mają co robić, tylko się wspinają na ten szczyt na piechotę. Samo miasto delikatnie przypomina Zakopane, więc i pod tym względem przypadło T. bardzo do gustu, bo on uwielbia Zakopane i często mnie tam ciągnie, ale nie narzekam :) Koło 17.00 lunęło i cieszyliśmy się, że udało nam się "odbębnić" kolejkę wcześniej, bo później przez chmury nie zobaczylismyśmy nic a tak pogoda była cudowna i widoki przednie. Stąd i zdjęcia pięknie się udały. Oto kilka najciekawszych:

Widok z pierwszej stacji.
Szczyt.
 Moje ulubione! :)
Zrobione już na samym szczycie, który wygląda z dołu tak: ta à la butelka, to już najwyższa część, która była niestety zamknięta.
To widok z kolejki między pierwszą stacją a "dołem"
 Tu już zbierają się chmury, ale my schowaliśmy się "na pizzy"
 Sam środek transportu wygląda tak: 
 To już panorama dworca. T. jako miłośnik trzaskania panoram stał się w tym mistrzem. Można mu zakładać profil na facebooku - "TN Photography" ;)

Tyle jeśli chodzi Genewę i Chamonix.

Dzisiaj byłam w Gliwicach na morfologii. Trochę długo to trwało, ale okazało się, że "Pani D. ależ pani wyprodukowała tych czerwonych krwinek... no naprawdę!" Wyniki mam świetne, aż dziw bierze :) T. w szoku. Nie wiem co o nich myśleć. Może to "Janek"? Cholera wie! W każdym razie wszystko mam idealnie, jedynie dwie rzeczy są podwyższone, a trzy obniżone, ale T.mówi, że to w granicach błędu, zupełnie nieznacznie, i że mam krew lepszą niż niejedna osoba nie na chemii.

Spotkałam Alę, która czekała razem ze mną pod 1.004, ale ona na wyniki MR. Sporo pogadałyśmy :) Okazało się, że postrach oddziału - słynna Pamela nie żyje. Była już bardzo schorowana i niemal co wizytę ją widziałam. Tak samo ostatnio, jak byłam na chemii 11.07 ktoś ją wiózł na oddział wózkiem. Miała chłoniaka, z przerzutami na płuca i kiedyś odmówiła leczenia, więc jej się znacznie pogorszyło. Leczyła się i leczyła aż w końcu... się wyleczyła z ziemskiego padołu. Biedna jej dwójka małych dzieciaczków.

Teraz jadę znowu za tydzień, w czwartek 1.08, tym razem już na chemię i będę musiała spędzić tam jedną noc. Ale jedna noc mi zupełnie nie straszna, zwłaszcza, że w piątki, jak się dzisiaj okazało w tym lumpeksie jest też 10zł/kg, ale na drugiej sali - z żółtymi koszykami. My chodzimy zawsze na czerwone koszyki, bo nie wiedzieliśmy, że w piątki są najtańsze te żółte. Proszę, jak się wszystko fajnie składa :))

DN na luzie o guzie

poniedziałek, 22 lipca 2013

Switzerland day by day - 1) Sankt Gallen, czyli nasz pierwszy nocleg

Dojechaliśmy do celu na 13.00 i ponieważ recepcja w hostelu jeszcze był zamknięta (czynna dopiero od 17.00, albo rano do 10.00) - poszliśmy delikatnie pozwiedzać miasto. Nawet bardzo delikatnie, bo po tylu godzinach podróży (od ~21.30) było to nie lada wyzwaniem, przynajmniej dla mnie. Po powrocie do schroniska okazało się, że mądra D. owszem zarezerwowała nocleg, ale jakimś cudem na 4/5.07 a nie 15/16.07. Tym bardziej dziwne, że rezerwowałam po 4.07 i taka data przecież nie powinna już się pojawić jako dostępna... Po krótkiej chwili grozy i panice jaka zagościła w moich oczach okazało się, że jeszcze miejsca spokojnie są i dostaliśmy pokój. Łóżka były piętrowe, w pokoju trzy - policzę za Was - pokoje sześcioosobowe;) Dołączyła do nas jakaś azjatka i mój tata oczywiście zaserwował mi jego ulubiony tekst w takich wypadkach: "No zagadaj, do niej po angielsku! Poćwiczysz sobie!" ...Tylko dlatego, że znam angielski... "Tato! Polski też znam a jakoś nie zagaduję, do każdego na ulicy. Poza tym co mnie obchodzi jakaś azjatka, która śpi na łóżku obok?" No kurde, извините...! Nieważne zresztą.

W naszym "Jugendherberge", czyli po naszemu schronisku młodzieżowym, w cenę było też wliczone śniadanie, parking, no i wifi.

Tak więc mistrzyni rezerwowania tanich noclegów (czyli jo!) znalazła hostel w St.Gallen za jakieś w miarę śmieszne pieniądze ze śniadankiem, które sprawiło niestety, że zakochałam się w ichniejszym kremie czekoladowym (i "kakale") - Ovomaltine - z kawałkami czekolady, która fajnie chrupie! Mam go już oczywiście w posiadaniu w domu. Sztuk dwie. Pocieszam się, że ma, jak napisali na etykiecie, sporo witamin i innych fajnych składników, itp. itd. Można go też kupić na Allegro, co już zdążyłam sprawdzić ;) Polecam :D
Reszta jutro i w kolejnych dniach, bo na raz nie ogarnę całego tygodnia spędzonego w Szwajcarii.

Poza tym, z bardziej tematycznie związanych z blogiem informacji - jutro jadę na morfologię do Gliwic i zmykam spać, bo wyjeżdżamy o 7.00 a jeszcze nie odespałam dzisiejszej podróży. Pocieszam się, że jak mi wampiry wyssają rano krew, to ponieważ to będzie wtorek ("akcja worek" [pełen tanich szmat!!!] :D), to lecimy z rodzicami "na ciekaczkę" do mojego ulubionego lumpeksu - jutro 10zł/kg. Kolejna chemia, jak już pisałam - 1.08, ale to jest znowu czwartek, więc lipa. A jutro jak tam wpadnę, to chyba złapię ze trzy koszyki i planuję je zapełnić kopiaście...


DN na luzie o guzie

Delikatne szczucie :D

Wstaliśmy niecałą godzinę temu, bo wróciliśmy dzisiaj chwilę przed 4 rano. Cała podróż zajęła nam około 14h, bo GPS w pewnym momencie, a właściwie w dwóch momentach coś "odwalił" i pokierował nas tak, jak nie chcieliśmy. Do tego doszły postoje na tankowanie, jedzenie i rozprostowanie zastanych kostek. Ale w tę stronę nie na sen. Ja też dzielnie nie zmrużyłam oka i dotrzymywałam T. towarzystwa w niedoli niespania i czuwania nad przebiegiem drogi, która - jak to zwykle bywa - dziwnie minęła trochę szybciej niż w tamtą stronę. (Jeśli ktoś wie dlaczego tak się dzieje, to słucham :D)

Tu następuję wyrażenie "ciąg dalszy nastąpi" i póki co zostawiam Was z tym pewnie lekkim nienasyceniem spowodowanym ilością informacji w poście, ale muszę, jak to mawia T. - "ogarnąć temat", którym akurat dzisiaj jest porządek, bo przed wyjazdem zostawiliśmy tu jakąś totalną masakrę spowodowaną pakowaniem i przygotowaniami a teraz nie da się siedzieć...

Żeby nie było tak krótko (przynajmniej wizualnie) - zostawiam Was trochę tematycznie z moją jedną z ulubionych scen z "Misia":

Janek: Boże mój. No kochany pan, skąd się pan tu… znalazł z kraju… co za niespodzianka. I na dłużej, do świąt pan zostanie. Musi pan koniecznie tutaj u nas zostać.
Miś: Zobaczymy.
Janek: A niechżesz Pan siada i opowiada! Nowiny! Nowiny!
Miś: Nowiny, jak nowiny, panie Janie kochany! Najważniejsze, że pana widzę w zdrowiu, dzięki Panu Bogu Najwyższemu! I daj Panie Boże tak dalej! A ja jak po ogień wpadłem bo… do mojej kasetki, bo chce jeszcze… wie Pan… z czekiem przed zamknięciem banku zdążyć…
Janek: No ale przecież musi pan jeszcze coś zjeść.
Miś: Nie, nie jestem głodny. Później zjem…
Janek: Tu nikt nic nie ruszał.
Miś: Tak wiem, bardzo dobrze! Ja zabieram ze sobą książeczkę i później wpadnę, panie Janie, pogadamy, później, później, panie Janie kochany, później… Aha, najważniejsza rzecz, bym zapomniał… kamyk, o który pan prosił z… Jeleniej Góry przywiozłem.
Janek: Z Jeleniej?!
Miś: Z Jasnej Góry oczywiście! Pamiątka. Pan wie, kto po nim stąpał… Tu kładę, panie Janie kochany… wieczorem będzie czas pogadać sobie o starych Polakach, a na razie…
Janek: No, ale przecież…
Miś: Wieczorem ! Wieczorem ! Wieczorem !

Ja też - wieczorem! wieczorem! wieczorem!
 

DN na luzie o guzie

piątek, 19 lipca 2013

30ml jarzynowej i bagietka za 180 euro.

Że jestem zawiedziona to byłoby mało powiedziane. Jestem prawie wściekła. Cała ta wyprawa do "Janka" nie jest za moją kasę, ale szkoda mi czyjejkolwiek kasy za takie naciąganie. Ale od początku:

Już wczoraj pojechaliśmy tramwajem (za darmo, bo dostaliśmy bilety z hostelu do korzystania przez okres pobytu tutaj) na tą halę targową obczaić miejscówkę, a dzisiaj na 8:00, tak jak było napisane na bilecie (mój trzydniowy kosztował €390, reszta mojej ekipy płaciła właśnie po €180 za jeden dzień). Ludzi sporo, ale bez tragedii. Oczywiście wszyscy ubrani na biało jak stado pajacy, ale to najmniejszy szczegół. Zasiedliśmy i wysłychaliśmy przeróżnych informacji w trzech językach: niemieckim, angielskim i francuskim. Potem za jakiś czas wszedł Joao - wszyscy wstali, brawka, brawka, "Janek" przemówił po portugalsku, m.in., że nas kocha i się cieszy, że jesteśmy itp. itd. Nie to, że znam ten język, ale tłumaczyli na te w/w języki :P Wyszedł. My siedzimy dalej. Nadal garść informacji, z których słuchałam piąte przez dziesiąte, bo szczerze mówiąc z niewyspania przymikało mi się oko. Tata może powiedzieć dokładnie to samo, bo zerkałam na niego od czasu do czasu i aż głowa mu spadała. 

Później, (piszę w sporym skrócie chociaż całość od wejścia do wyjścia zajęła nam około 3h) ustawiłam się w kolejce ludzi, którzy już mieli operację, bo przecież w maju taką miałam z racji, że moje zdjęcie do niego poleciało do Brazylii z ludźmi z Polski, którzy do niego pojechali w tym samym celu, co my przyjechaliśmy tutaj.

Jeśli chodzi o samo "spotkanie" (szkoda, że nie ma większego znaku cudzysłowia) z "Jankiem" - cała heca polegała na tym, że szło się w sporej grupie, gęsiego, wężykiem, mijając go w pewnym momencie. On sobie siedział na swoim "tronie" i gapił  się  na każdą mijającą go osobę po kolei. To była cała "operacja", której dokonywał na każdym. Docelowo szło się do takiej sali, gdzie się siadało i medytowało z zamkniętymi oczami przez jakieś 15minut. Tak myślę, bo nie spojrzałam na zegarek. Potem wypad z medytacji w kolejną kolejkę po tytułowe produkty. A podobno miał być tłumacz, który mówi mu co komu jest. Coś pewnie ktoś poprzekręcał i tyle.

Zjedliśmy i postanowiłam zapytać obsługi co ma nastąpić teraz. Nie uwierzyłam w to, co usłyszałam, więc poszłam do innej osoby z informacji, ale tam usłyszałam dokładnie to samo, czyli: "Jak już zjedliście, to możecie teraz jeszcze tu usiąść i pomedytować, albo iść się przejść i wrócić pomedytować po południu, albo iść do domu."

Jutro będzie dokładnie to samo, ale nie będę szła na 8:00, żeby słuchać znowu tego samego, tylko przyjadę po 9:00 i myślę, że znowu koło 11:00 wyjdę i pójdziemy razem pozwiedzać. Zresztą zaraz chyba się wybierzemy z T. gdzieś, bo szkoda dnia. Rodzice się położyli w myśl zasady, że po takiej jankowej "operacji" trzeba odpoczywać 12h. Kupili też sześciopak jednolitrowej wody z jego podobizną, która przyjechała z Brazylii i ponoć jest święcona i teraz trzeba jej pić 30ml dziennie aż się cały sześciopak wypije.

Proszę Was... Czułam się tam jak na spotkaniu jakiejś sekty, jakbym miała czcić tego całego "Janka". Jestem zdegustowana. Być może jestem człowiekiem zbyt małej wiary - nie wiem, ale takie są moje odczucia. Wszyscy w trójkę mają mi za złe, że się uprzedziłam i narzekam niepotrzebnie, bo to chodzi o medytacje itp. Dobra, pomodliłam się sporo będąc tam, ale pójście do kościoła jest tańsze niż wypad do Szwajcarii, żeby sobie pomedytować i zjeść darmową zupę. Ogólnie jak do tej pory wyjazd jest bardzo udany. Szwajcaria jest bardzo ładna. Byliśmy w St.Gallen, Genewie, Chamonix, Nyon, Bernie i teraz Bazylei. Ale o szczegółach napiszę jak wrócimy, bo w tym hostelu kontakt nadają się tylko na płaskie wtyczki a mój zasilacz od laptopa ma okrągłą końcówkę. Sucks! A zostało mi 16% baterii...


DN na luzie o guzie

sobota, 13 lipca 2013

Niedoczytanie :(

Wczoraj T. uświadomił mi, że ten ostatni zastrzyk z przedwczoraj, jak myślałam drugi z sześciu, wcale nie jest drugi, tylko jest kontynuacją 1-go cyklu chemioterapii wg schematu PCV, co zresztą cytuję z wypisu, którego do tej pory nie przeczytałam całego. Ale shit! To ile to potrwa?! Skoro dwa (o ile nie więcej) zastrzyki co 6-8 tygodni tworzą pierwszy cykl, a ma ich być 6, to kiedy to się skończy? W grudniu przyszłego roku?! Nawet nie mam już siły tego liczyć i już mi się odechciewa. Ale w dupce tam. Byle do przodu, po drodze czeka mnie kilka miłych wydarzeń, więc mam nadzieję, że jakoś to będzie.

Nadal mam lenia, a tu w już jutro czeka nas wyjazd aż do Szwajcarii do "Jana od Boga", który ma być w Bazylei między 19-21 lipca. Co prawda lepsza Szwajcaria niż Brazylia, chociaż czasowo wyjdzie pewnie podobnie, ale cenowo znacznie mniej. Jedziemy samochodem i to tym mniej wygodnym, ale nowszym, który zdecydownie mniej pali niż "babunia" mojego T., która na zegarku ma już grubiutko ponad 300 tysięcy, ale jeszcze się dzielnie trzyma. Prowadzi oczywiście biedny T., dla którego w zasadzie to żaden problem, ale szkoda mi go, bo on na co dzień musi pokonywać w pracy bardzo duże dystanse a tu jeszcze na urlopie to samo. Jemu to jednak nie przeszkadza i jakby mógł dojechałby bezpośrednio do Genewy za jednym zamachem, ale moi rodzice protestują, bo boją się, że nie wytrzymaliby tyle czasu na raz. Dzięki temu, albo przez to, pozwiedzamy coś po drodze, ale też wydamy kasę na noclegi. 

Wyruszamy między 21-0.00 i najpierw kierujemy się do St.Gallen - zaraz na początku Szwajcarii. Rano jak dojedziemy i odpoczniemy, a T. trochę odeśpi, to pozwiedzamy i tam też nocujemy. We wtorek rano jedziemy do Genewy, może przez Zurych albo Berno i Lozannę. Śpimy w jakiejś małej miejscowości zaraz za granicą francuską - Prevessin-Moens. Kolejnego dnia, czyli 17.07 wjeżdżamy kolejką na Aiguille du Midi, potem 18.07 spotykamy się ze znajomą Mamy ze studiów, taką moją przyszywaną "ciocią", z którą mamy częsty kontakt, ale widujemy się - z wiadomych względów - niezbyt często, bo średnio raz na około 7 lat, więc cieszę się na to spotkanie, bo to strasznie ciepła i sympatyczna osoba! Tego samego dnia, pewnie koło południa, po kawce i spacerku wyjeżdżamy do ostatniej już destynacji, czyli Bazylei, gdzie spędzimy trzy dni - do 21.07. W piątek idziemy wszyscy razem na to spotkanie, a pozostałe dwa dni ja będę chodzić sama, a cwaniaczki pójdą sobie zwiedzać miasto... :( Średnio jestem zadowolona, ale cóż, zapłacone, raczej mi nie zaszkodzi, ale co sobie pomedytuję, to moje. Ciekawe ile będzie ludzi, ale pewnie mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo... Jakoś przeżyję i to, ale mam nadzieję, że dość szybko zleci.
Kocham podróżować, ale widmo tych spotkań w weekend za tydzień jakoś przysłania mi radość z nadchodzącej możliwości zwiedzenia innego kraju, w którym akurat jeszcze nie byłam. Odezwę się pewnie po powrocie, więc ciekawi niech już powoli obgryzają paznokcie :D

DN na luzie o guzie

piątek, 12 lipca 2013

Druga randka z Krysiunią

Znaczy, że jeszcze tylko cztery...
Wczoraj znowu długo kazali nam czekać. Na wszystko poza krwią, bo zarządziłam, że wyjedziemy później, żeby "na krew" być na 9.00 i dzięki temu przede mną były zaledwie dwie osoby. Potem standardowo śniadanie i o 10.00 ustawka pod gabinetem 1.004 w oczekiwaniu na moją panią doktor. Ta zjawiła się około 10.45 i porwała mnie i jakiegoś faceta na górę. Zdziwiłam się, że bez procedury przyjęcia na oddział, ale potem się okazało, że zapomniała i z góry schodziłam na Izbę Przyjęć ze skierowaniem, ale nie przeszkadzało mi to, bo się poruszałam po tym siedzeniu w oczekiwaniu na jej przyjście. Ponieważ nie było żadnej z dwóch kobitek, które niczym Hermes odprowadzający zmarłych do Hadesu, odprowadzają pacjentów na dany oddział, musiałam siebie sama odprowadzić :) Skierowanie i opaska w rękę, do tajemnego przejścia do wind dla vipów, piąteczka i jazda na górę. Ja siama :) Na górze minęłam się z jedną "Hermeską", która tylko spojrzała na papierową opaskę dziarsko dzierżoną przeze mnie i chyba skumałaże sama sobie dałam radę. Skierowanie bach! na pielęgniarski stół, waga, wzrost, ciśnienie i odwrót na świetlicę, gdzie zostawiłam rodziców. Tam oczywiście pod wpływem czasu, jaki przyszło nam czekać udało mi się skończyć książkę, którą zaczęłam w samochodzie. Pani N. zawołała mnie do siebie do gabinetu na pogawędkę, jak co spotkanie. Standardowe pytania z jej strony i standardowe odpowiedzi z mojej. Niestety steryd jeszcze zostaje, ale skoro tak postanowiła, znaczy, że tak ma być. Po ponad godzinie pielęgniarki zawołały mnie na instalację wenflonu. Po połowie kolejnej godziny, w zielonej lodówce przyszła moja Krysiunia, czyli winkrystyna. Wstrzyknęły mi i potem znowu czekanie na wypis. Kolejna godzina siedzenia. Tyłki już dosłownie przyrastały nam do krzesełek, ale w końcu po 3,5h od przyjęcia z właściwym papierem w rękach i zaleceniami, a także terminem na morfologię na 23.07 (zaraz we wtorek po powrocie ze Szwajcarii) udało nam się opuścić mury IO. Następną, czyli trzecią chemię wyznaczyła mi na 1.08. To będzie połowa :D Chyba, że jakimś dziwnym trafem zdecyduje, że musi mi dołożyć jeszcze kilka, ale nie myślę o tym, bo po co sobie zawracać głowę teraz. Pewnie nie będzie takiej potrzeby, bo mój organizm jest do prawdy dziwny. Na przykład włosy mi już gęstnieją prawie jak szalone. Chyba sobie nie zdają sprawy, że zaraz zaczną wypadać - głupki jedne... No, ale niech sobie robią, co chcą. Tylko potem, jak już przyjdzie czas na właściwe odrastanie, żeby mi nie odwalały numerów!

Mąż mi kupił olej lniany budwigowy tłoczony na zimno - TAKI, O - i znowu piję to płynne złoto, które super działa nie tylko na włosy, ale na bardzo wiele innych "rzeczy", czy dolegliwości. O diecie dr Budwig możecie poczytać np. TUTAJ. Ja uciekam zacząć ogarniać pakowanie przed wyjazdem.


DN na luzie o guzie

wtorek, 2 lipca 2013

15 plasterków i 9 białych kuleczek

No i byłam wczoraj u tego gościa, który okazał się jednak być doktorem nauk medycznych a nie jakimś tam "czary-mary"-Ukraińcem jak początkowo myślałam. W sumie też chyba jest homeopatą. Przyjął mnie podobno poza kolejnością i siedziałam tam prawie 40 minut. W tym czasie w jednej ręce trzymałam metalowe coś na kablu podpiętym do komputera, a drugą na ręczniku, na jego ręce. On zadając mi przeróżne pytania dotykał moich palców takim niby-długopisem zamoczonym w wodzie i kątem oka widziałam, że na monitorze wtedy skakał niebieski albo żółty pasek. To podobno jakieś częstotoliwości chorób, albo bakterii. Tak mi powiedział T., ale nie jestem tego na 100% pewna. Ta metoda została opracowana przez jakiegoś gościa, który wyodrębnił częstotliwości iluśtam bakterii i podporządkował je chorobom. Nie wiem, nie znam się, nie umiem tego znaleźć nawet u wuja dżi, bo co tu wpisać... 

Pytania zadawał mi baaardzo różne, m.in.: Czego się boję, czy wolę słodkie, czy np. słone rzeczy, czy lubię warzywa, czy przesadnie myję ręce, czy miałam ostatnio jakieś przykre zdarzenia, czy regularnie miesiączkuję, czy się czymś martwię, czy umiem się kłócić z ludźmi, czy tłumię emocje, co się dzieje jak nie zjem na czas (wtf?), czy obawiałam się pójścia za mąż i jak nam się teraz układa, czy często chorowałam na anginę jak byłam mała, jakie miałam objawy, że się zorientowali, że mam guza. I milion innych, których już teraz oczywiście nie pamiętam. Po pewnym czasie zajrzał też w dwie książki podobne do słowników i w międzyczasie zadawał kolejne pytania. Na koniec zapytałam co tam się ciekawego o mnie dowiedział i czy na przykład z moją tarczycą w porządku, a on na to, że nic mi nie jest poza drobnym wirusem opryszczki (akurat mi się "zimne" zagoiło), lekkim czymś w części lędźwiowej kręgosłupa - jakby rwa kulszowa (Si!, jak leżę na boku, to mnie czasami delikatnie rwie kość ogonowa :p) a tak poza tym, to "wszystko zostało zahamowane". Cokolwiek to znaczy. A znaczy pewnie, że po operacji i naświetlaniach więcej już mi się nie rozwija w tej pacynie. Jeszcze chemia się skończy i pewnie będę mogła powiedzieć, chociażby szeptem, że już jest OK.

Na do widzenia zapisał  mnie na 12 sierpnia na tą samą godzinę, dał 9 białych homeopatycznych kuleczek, które mam brać jeszcze dwa kolejne dni pod język na czczo (fajne, bo słodkie) i 15 magnetycznych plasterków, które się przykleja na skronie. Pierwsze 10 mam przyklejać po dwa razy na każdą ze skroni na całą noc, kolejne 5 co drugą noc też dwa razy ten sam na skroń. Wychodzi na to, że czeka mnie około 40 nocy z plasterkami na skroniach, które, jak się po dzisiejszej nocy okazało, nie odkleją się, czego się bałam ;) Pozostałe leki mam brać oczywiście bez zmian. O magnetoterapii można poczytać np. tutaj.

Chłop pozbawił mnie 150zł (!!!) i pożegnał ciesząc się pewnie, że w końcu idę, bo został przeze mnie w pracy prawie godzinę dłużej. Ogólnie miły gość, śmiesznie zadawał mi pytania, bo w trzeciej osobie - "Lubi warzywa?", "Boi się czegoś?" - w końcu pochodzi z Ukrainy. No tak, tylko czy można ufać komuś, kto ma na imię Taras? Huehuehue! ;P

DN na luzie o guzie


poniedziałek, 1 lipca 2013

Nic a nic! **

Na pytanie co u mnie, odsyłam do tematu posta. Na pytanie co mi się chce, lub na co mam ochotę, tak samo. Nie dzieje się totalnie nic, ponieważ na nic nie mam ochoty. Nic mi się nie chce. Totalnie! Przede wszystkim patrzeć na siebie mi się nie chce. Oglądam stare zdjęcia i nie wiem co chciałam od siebie myśląc kiedykolwiek, że jestem gruba i/albo brzydka. Chyba byłam głupia i ślepa. Jedynie.

Znowu mam spadek formy! Po tej całej chemii fizycznie czuję się bardzo dobrze. Tylko raz, na drugi dzień po zastrzyku zdażyło mi się zwymiotować, ale z pomocą palców ręki prawej, bo mnie zmuliło w Tesco, ale dojechaliśmy do domu zakupiwszy wcześniej Atossę (właśnie na nudności). Pomogłam sobie, bo zawsze jak mnie muli, to wolę zwrócić na siłę niż się męczyć. A już jak wzięłam Atossę, to nic mi już potem nie było.

Mijają mi dni. Jeden za drugim. Praktycznie bezproduktywnie. Ciągle myślę o pracy i strasznie za nią tęsknię! Dzisiaj już lipiec. Poczekam sobie jeszcze do września, bo teraz i tak wakacje, więc i tak nie ma uczniów. Nie wiem gdzie się podziało to pół roku. Przecież to całe sześć miesięcy. Gdzie to jest? Kiedy to zleciało? Wie ktoś? Niby się sporo zdarzyło, a jakby nic. A tu czas goni nadal... Raz mi się wydaje, że szybko, raz, że strasznie wolno i jeszcze tyle przede mną z tą całą chemią. Czasem już mi brakuje cierpliwości i serca do tego wszystkiego, i cała się w środku gotuję, ale oczywiście nie daję tego po sobie poznać. A jak już zaczynam narzekać, bo czasem bywa i tak - to T. zaraz mnie temperuje. Pewnie to i dobrze, bo po co narzekać, jak nie ma się wpływu na nic, a tylko się umęczy drugą osobę swoją głupią, nikomu do niczego nie potrzebną gadką. Z drugiej jednak strony to, że póki co może znoszę tą całą sytuację, powiedzmy, na spokojnie i na chłodno, nie znaczy, że nie mam jej dosyć, i że czasem mam ochotę drzeć się na całe gardło, żeby to się już skończyło, i żeby wszystko wróciło do normy i było tak, jak kiedyś. Żeby każdy, kto mnie pyta "Jak się czujesz?" wreszcie przestał, żeby nie dzwoniły już telefony, żeby mnie znowu było chociaż te 15kg mniej, żeby rosły włosy, które śnią mi się co któryś dzień, (i po cholerę zaczęły gęstnieć, skoro pewnie niebawem wszystkie jak jeden mąż wylecą?!) żebym znowu przypominała człowieka a nie chomika, albo tego ptaka - kaszalota*, i żeby mi się chciało!!!

*z kaszalotem wiąże się dość śmieszna, uważam, historia, więc ją przytoczę, żeby nie zasmęcać całego posta samym narzekaniem. Proszę bardzo, oto ona. Dialog między mną a T. sprzed kilku lat:

- blablabla, cośtam cośtam, no i tenteges... mój Kaszalotku...
- .......... że co proszę?
- Nooo, Kaszalotku......
- Co K *&^$$# ??
(what did you just say, bijacz??)
- Kaszalotku,... no przecież to taki ptaszek..
- Bo co, bo ma w sobie słowo "lotek"?
- No... to co to niby jest ten kaszalot??
- To jest wieloryb K $%^&*!!!!!

Potem oboje umarliśmy ze śmiechu na jakieś pół godziny i do dzisiaj bawi nas wspomnienie o tej rozmowie.

Teraz kończę, bo zaraz idę z rodzicami do jakiegoś kolejnego "czary-mary"-Ukraińca czy kogoś tam, który przykleja jakieś magnetyczne plasterki na skroniach. Can't wait! Na szczęście niedaleko, ale trzeba sobie jeszcze narysować twarz, bo nawet malować mi się nie chce jak wstaję. Pewnie to na plus, bo mi cera odpoczywa, bla, bla, bla, bla, bla, bla... bleeh... :(

**a to już 90ty post...

DN na luzie o guzie